Moje zdjęcie
Ma rude włosy, zielone oczy i piegi. Jego matka zmarła gdy miał 35 lat. Ojca nie poznał nigdy. Urodził się późno w nocy w szpitalu z czerwonej cegły. Gdy widzi przestraszoną twarz Franza Kafki ogarnia go smutek. Chciałby wieść spokojne i harmonijne życie a ludziom, których spotka dawać tylko radość, szczęście i dobro. Zawsze, gdy to tylko możliwe, siada nocą na brzegu jeziora i patrzy w okna domu gdzie po raz pierwszy pocałował ukochaną.Ceni szczerość i odwagę. Ma już więcej lat niż Chrystus więc świata nie zbawi...

poniedziałek, 21 grudnia 2009

SNY NIEWYŚNIONE

Śnię się na zamówienie
mam swój profil w galerii snów
mogę być oka mgnieniem
lub obskurnym pastuchem od krów
ofiarą i katem
beznogim piratem
koszmarem w księżyca nów

najczęściej pod jesień
udzielam w śnie się

na godziny się śnię
całe noce i dnie
w czas poobiedniej drzemki
w sen wchodzę od ręki

bez początku i końca
w cieniu i blasku słońca
w ubraniu a także w negliżu
zjawiam się w snów pobliżu

znienacka naciskam na tuszę
ciut mocniej chwytam za serce
odczyniam na duszy katusze
sny topiąc w cielesnej rozterce

sny trzymam w szafie
pod es

niedziela, 22 listopada 2009

PIEŚŃ NAD PIEŚNIAMI

Swego czasu popularnym było stwierdzenie "piosenki z tekstem"... tekst piosenki zaprezentowanej poniżej jest... i tu pojawia się problem ponieważ nie jestem w stanie zdefiniować źródłosłowia, narzecza, dialektu czy też gwary w jakiej śpiewana jest pieśń. Pieśń piękna, patetyczna, na pewno patriotyczna, przepojona duchem walki, pełna słów górnolotnych i śmiałych, pieśń ze wszech miar sławiąca wolność , pełna męskiego, twardego ciepła, które nieujarzmione i dzikie trwa niezłomnie na straży wszystkich tych pięknych cech, którymi może poszczycić się ludzkość ...


">

środa, 11 listopada 2009

NIEBO NAD TORAMI

Ten kawałek nieba już za kilka lat będzie zupełnie czysty - druty znikną bezpowrotnie pod ziemią otulone szarą warstwą betonu, po którym dumnie przechadzać się będą wszelkiej maści artyści jak i ludzie prości bowiem w miejscu tym, w niedalekiej przyszłości powstanie unikalna w skali kraju dzielnica poświęcona kulturze i sztuce. W mieście Łodzi, będącym uosobieniem szarej, beznadziejnej, przyziemnej "robotniczości", w mieście leżącym na przecięciu dwóch najważniejszych autostrad w tym kraju zakwitnie oaza swobodnej twórczości.

wtorek, 10 listopada 2009

LETTER TO PAD

Dzisiaj nie stało się absolutnie nic ważnego - dzień był mglisty, pochmurny, pozbawiony słońca i wiatru. Pod moim oknem nikt nikogo nie okradł, nikt nikogo nie stuknął, nikt nikogo nie pokochał.
Poszedłem na działkę, wygrabiłem wszystkie liście, skosiłem trawę, zagęściłem żywopłot gałązkami forsycji, naprawiłem płotek przy kompostowniku, wypiłem kawę, wziąłem głęboki wdech i zamknąłem oczy...
cisza a w niej kobiecy głos metalicznie nawołujący do nawrócenia
silniki samolotu
krople wody spadające na liście
liście spadające na piasek
piasek szeleszczący pod łapami psa
pies szturchający moje dłonie
moje dłonie dotykające zielonej podszewki traw...
ten dzień nie był bezwarunkową kapitulacją...

niedziela, 8 listopada 2009

Pociąg do podróży

Jakkolwiek by to zabrzmiało lubię wychodzić na tory (tory doprowadziły mnie do miejsca, w którym jestem obecnie, tory widziałem z okien domu, w którym już nie mieszkam, tory widzę codziennie, żyję w ich sąsiedztwie) - lubię tę niepewność i podekscytowanie towarzyszące podróży a już najbardziej ten ostateczny moment, w którym zbliżam się do celu, w pociągu nie ma już prawie ludzi, za oknem słońce zniża się nad horyzontem a ja kończę czytać książkę zabraną w podróż. Przez szybę rozpoznaję znajome kształty, zarys budynków, drzewa , bloki zmieniające kolory, dzieci z każdym rokiem wyższe, znajomy kontur błękitnej tafli jeziora, gryzący zapach dymu wydobywający się z kominów na czerwonych dachach. Pociąg wjeżdża na peron - tyle razy stałem tu z plecakiem czekając, aż ona przyjedzie, czekając na odjazd, na powrót, mając nadzieję, że już nigdy tu nie wrócę, że już zawsze będziemy razem, że już nigdy się nie spotkamy, że to tylko kilka dni, że być może uda mi się wrócić na święta, że będę pisał, obiecuję, że tak musi być i żadne z nas tego nie zmieni

wtorek, 27 października 2009

Namysłowa mroczne uroki


w stołówce Urzędu Miasta podaje się zupę w metalowych kubkach, którą następnie należy przelać do przygotowanego talerza i dopiero wtedy można zjeść. Kubki wyglądają odrobinę "więziennie" - są lekko powyginane i poszczerbione ale... obiad pyszny - krupnik i pieczeń w sosie

osamotniony, podświetlany, wiszący most kolejowy i umieszczona w zasięgu ręki linia trakcji kolejowej, na którą można z łatwością przeskoczyć z mostu i spektakularnie popełnić samobójstwo - albo skacząc pod koła pędzących pociągów, albo rzucając się na druty wysokiego napięcia

niezliczona ilość "pewexów" zaopatrzonych w markową, niezniszczoną odzież z miłą obsługą starszych pań, które wiedzą ,do której jest czynny basen i jak najszybciej dojść do biblioteki - jedynego miejsca gdzie można skorzystać z internetu

kośćiół św.Piotra z Alkantary - naznaczony ceglastymi bruzdami, wielokrotnie przebudowywany, przemianowywany, palony

plac zabaw, tuż obok murów obronnych otaczających centrum miasta, na którym bawi się mała dziewczynka, obok niej tata rozmawiający przez komórkę a w oddali przy samochodzie matka przyglądająca się obojgu. Matka ma długie czarne włosy opadające na plecy okryte wzorzystym swetrem, ubrana w jasnozielone sztruksy, a dłonie złożone równolegle na poręczach inwalidzkiego wózka, na którym siedzi. Matka pięknie się uśmiecha.

basen - jasno niebieski, pusty, czysty, pachnący

hotel "Polonia" pamiętający czasy balang hitlerowskich oficerów, z kręconymi schodami prowadzącymi na poddasze, gdzie mieszkają właściciele co rano serwujący gościom parówki z pysznym keczupem własnej produkcji

niedziela, 25 października 2009

PASTEL NOSTER FIOLET


















(Pułkownikowi zrobiło się kwaśno w nosie)

Namysł ów, na twarzy jego, objawiał się wielce skomplikowaną siatką zmarszczek, zwężeń i zapowietrzeń wypełniających całe jego jestestwo bezdenną lekkościa próżni jaką potrafił przerażającymi haustami swej przeogromnej paszczęki napychać w rozdęty brzuch.
Nie to żebym źle się czuł czy też miał jakieś problemy - po prostu w okrojonej formie jadę jutro do Namysłowa - "na te słowa twarz Pułkownika zsiniała niemal zupełnie, policzki nabiegły powietrzem, źrenice wściekle zwężyły się, a białka zaszły krwią."

sobota, 17 października 2009

czwartek, 8 października 2009

TRZY MIGAWKI WARSZAWSKIE

Dwoje bezdomnych śpiących w drugim wagonie tramwaju nr 10 relacji Górczewska - Mokotów. Brudnymi ciałami wtuleni w brązową skórę siedzeń, nadnaturalnie skuleni, schowani w ciepło własnych ciał, podróżujący by spać, zastani w czasie, zaspani w starości, pomarszczeni, okutani ochronną pajęczyną brudu, smrodu i strachu, odcięci od świata a przecież mu przynależni, próbujący umknąć bezlitosnej brzytwie czasu.
On - łysiejący, z pocerowaną serwetą wyleniałych, jasnych loków, z których żeglarska czapka spadła na podłogę na wysokości cmentarza Wolskiego, zaokrąglony, nieogolony i przewieszony przez poręcz jak ręcznik
Ona - zasnuta ciemnymi chustami, kapturem i dłońmi


Siedmiu alpinistów zawieszonych między niebem, ziemią, oknem a ptakami, pełni piany, werwy i zimnego powietrza w płucach, podniesieni na duchu i linach, czyszczący tę druga ciemniejszą stronę szyby, w której odbijają się nasze zazdrosne tęsknoty


Kawałek chodnika, na którym mieści się kilka skrzynek z owocami, wymontowany fotel od malucha, dwoje ludzi i waga schowana we wnętrzu samochodu pozbawionego kół, z oknami zaklejonymi gazetą

wtorek, 15 września 2009

PO EZ JA

nie mam ochoty na sen z migdałami
z boku na bok kanapki niezjedzonej
przewracam plasterki skóry
ciała mego powszedniego
daj nam dzisiaj
płatki
róż

i już

nie będę grymasił
przy stole usiądę grzecznie
rączki złożę potulnie
i poczekam

(Dobry Boże, który jesteś gdzieś TAM, wejrzyj łaskawie na mą skołataną duszę i wybacz wspaniałomyślnie tę przyziemną grafomańskość sobie a TOBIE a muzom pisaną)

sobota, 22 sierpnia 2009

jutro rano

to już jutro...
nie mogę spać, ślęczę przed monitorem patrząc na ewentualne warianty przejść...
w ubiegły weekend na teren T.P.N weszło ponad 30.000 osób...
aż się boję co będzie teraz...
pociąg, osiem godzin jazdy i wreszcie góry...
cóż... raz się żyje... oby łańcuchy nie były zardzewiałe... a chmury niezbyt nisko...

niedziela, 16 sierpnia 2009

na moment zapomnieć

a teraz jest noc, parna, gorąca, lepka
całe mieszkanie zatkała
słucham deszczu płynącego ze słuchawek a może zza okna, a może wcale mnie tu nie ma, tylko śnię się zakurzonej pamięci komputera?
znów słyszę plusk wody
wyglądam za okno - cisza
siadam na łóżku - sprężyny skrzypią
a więc to nie sen, a wiec jestem zdrowy, a więc nadal żyję... swoim własnym życiem?
wzruszam ramionami
pociągam nosem
wiatr osiadł miękko na drzewach
liśćmi poruszył do głębi
a teraz pociągam łyk zimnego, czarnego powietrza
puszczam wodze fantazji
rozwiązuję najtrudniejsze zagadki stojące rzędem po ścianą
ufam fam fam
chyląc czoła

sobota, 15 sierpnia 2009

AUTOSTOPEM DO "SŁAWY" 3

Najtrudniej opisać Mariana.
Marian pojawił się nagle na ostatnim rondzie obwodnicy Sochaczewa ubrany w brudne, zakurzone spodnie, kurtkę dresową i czapkę z daszkiem. Na oko miał jakieś pięćdziesiąt lat. Było słoneczne popołudnie gasnące w promieniach chowającego się słońca. W tym czasie siedziałem pod dębem zjadając obiadowo-kolacyjny zestaw obowiązkowy (parówka, bułka, kefir, ogórek kiszony). Przejeżdżające samochody trąbiły na Mariana, mięśniaki bez karku rzucały wyzwiskami a przecież Marian szedł sobie prawidłowo poboczem i nikomu nie zawadzał. Gdy zobaczył mnie siedzącego, zatrzymał się i krzyknął "dzień dobry" a potem "smacznego". "Dzień dobry" odkrzyknąłem i "dziękuję". Marian zdjął torbę z ramienia i stanął niepewny. Po chwili spojrzał na mnie wyczekująco i znów powiedział "dzień dobry". "Dzień dobry" odpowiedziałem widząc, że ma ochotę się do mnie dosiąść. Porozglądał się w przód i w tył, patrzył za przejeżdżającym samochodami i w końcu postanowił przesadzić przydrożny rów. Podałem mu rękę gdy wdrapywał się po trawiastym pochyleniu - miał, szorstkie i popękane palce. Usiadł i ciężko odsapnął.
- Na początek się przedstawię, Marian jestem - i wyciągnął do mnie rękę.
- Piotr - przybiliśmy piątkę.
- Ty też do pracy ? - na początku nie zrozumiałem dlaczego tak właśnie zapytał.
- Nie do domu - odpowiedziałem.
- Przydałoby się zapalić, nie masz ? - spojrzał na mnie wyczekująco. Wyjąłem papierosy i poczęstowałem go.
- Przelazłem wszystkie domy i nic, gówno - powiedział rozżalony, zaciągnął się papierosem i spojrzał za przejeżdżającym samochodem. Miał jasne, świetliste źrenice, w których z radością przeglądało się niebo; czyste, szczere, pełne żalu i smutku, głębokie.
Był głodny a ja miałem już tylko skrawek bułki.
- To wszystko przez tych Ukraińców - ciągnął - kupi se kostkę smalcu, nazrywa cebuli i mu wystarczy. Są tam dalej jakieś domy?
- Chyba nie - odpowiedziałem niepewnie, nie wiedząc o co mu chodzi.
Oto siedział obok mnie człowiek który w pełnym tego słowa znaczeniu chodził za pracą. W swoim tobołku miał pewnie wszystkie niezbędne do życia przybory. Był zmęczony, złamany, zgorzkniały, po prostu chodząca rozpacz. Człowiek chodzący za chlebem.
- Wchodzę do jednego na podwórko - ciągnął dalej złamanym głosem - na podwórku sześć traktorów, i to tych dużych, dom wielki, chlew. Podchodzę i się pytam czy jakaś robota jest. A on mówi, że "jest i to od zaraz, trzydzieści złotych dniówka", a żeby cię... trzydzieści złotych i obiad... dziad jeden, oni by chcieli, żeby za darmo pracować...
Światło wpadało w jego oczy jak w pustkę i ginęło gdzieś w środku. Takie oczy mogą mieć tylko skazańcy prowadzeni pod mur. Nie potrafię ich zapomnieć, nie potrafię ich opisać. Nie potrafiłem mu pomóc... Marian wstał i zarzucając torbę na ramię urwał pasek. Zaklął cicho pod nosem, złapał za rączki i poszedł... zniknął.

środa, 12 sierpnia 2009

AUTOSTOPEM DO "SŁAWY" 2


Aniele Pracy - stróżu mój
Jak ciężki komedianta znój

Tym razem nastawiłem budzik na czwartą a bilet przezornie kupiłem dzień wcześniej. W autobusie nie było oczywiście kanarów więc na górkę "Golgotę" dojechałem bez przygód. Z rolnikiem handlującym śliwkami i pomidorami dojechałem do Łowicza rozmawiając o paszportach dla krów i dopłatach do hektara. W Sochaczewie złapał mnie deszcz, pod Teresinem korek. Boczną drogą dojechałem do Kampinosu a stamtąd przez Leszno i trasę gdańską podwiózł mnie kamieniarz i wysiadłem przed główną bramą cmentarza na Wólce Węglowej.
I oto stanąłem przed dylematem czy pędzić na złamanie karku do centrum czy spokojnie kupić znicz i pójść na grób Edwarda Stachury. Ani kwiaciarki, ani sympatyczna pani w barze nie wiedziały gdzie jest grób poety. Poszedłem do kancelarii. Miła pani w okienku napisała na żółtej karteczce współrzędne kwatery ( W XV 2 rząd10, grób 14 ) i dokładnie wytłumaczyła sposób odszukania grobu. Poszedłem. Na cmentarzu cisza przerywana szumem wiatru i warkotem silników przejeżdżających ciągników i przelatujących samolotów. Główna alejka wysadzana jałowcami i świeżo wykopanymi mogiłami, "dziennie mamy z dziesięć pogrzebów". Trafiłem bezbłędnie. Usiadłem na drewnianej ławeczce i zapaliłem - najpierw znicz, potem faję.
"Wieczny odpoczynek racz MU dać Panie..." ale przecież On, ten duch niespokojny, ciągłe w drodze nie tego chyba oczekuje po śmierci ... i żadne już słowa modlitwy nie pasowały by zmówić je nad mogiłą. I siedziałem tak chwil kilka podśpiewując od czasu do czasu "wędrówką jedną życie jest człowieka" patrząc na ociosany kamień z wyrytymi literami. A potem zamilkłem i czekałem na jakiś znak lub sygnał ale wokół tylko cisza i sine chmury sunące nad miasto. Cisza gęsta i niepokojąca. Żadnych trzaskających gałązek czy choćby wiewiórki szukającej orzeszków. Żadnych kroków za plecami, nic tylko szum wiatru i szelest liści, aura nie sprzyjała duchom. Może pora nie ta...
Kartkę ze współrzędnymi oddałem w barze, "tyle ludzi pyta o ten grób", kupiłem bilet i ruszyłem w stolicę by tym razem być pracownikiem telefonii komórkowej, któremu zamarzyło się zostać Indianinem. Potańczyłem dziko nad wyimaginowanym ogniskiem, zabiłem włócznią bizona i po wojowniczym "howgh" opuściłem wigwam.
Wracałem w strugach deszczu...

wtorek, 4 sierpnia 2009

AUTOSTOPEM DO "SŁAWY"


Kilka dni wcześniej dostałem SMS-a z namiarami na casting w stolicy. Komórke nastawiłem brawurowo na godzinę piąta trzydzieści zasypiając z mocnym postanowieniem dotarcia do Warszawy stopem. O ile oczywiście nie spadnie rzęsisty deszcz. Deszcz spadł ale nie rzęsisty tylko rzadziutki co przypięczętowało ostatecznie decyzję o rezygnacji z transportu biletowanego i zdanie się na łaskę i niełaskę przypadkowych kierowców.



DOM - RONDO SOLIDARNOŚCI

Świat dopiero budził się do życia przemywając zaspaną skorupę zacinającą mżawką. Wstałem po pierwszym dzwonku budzika. Bez namysłu poszedłem do łazienki i wskoczyłem do wanny. Odkręciłem kurek z wodą i powoli zacząłem się budzić. Ciepła woda łagodnie pobudzała zaspane ciało do czekających wyzwań. Po minucie zacząłem otwierać oczy, po dwóch mydliłem gąbkę, po trzech myłem głowę (golenie przezornie odbębniłem wczoraj wieczorem) i po kilku minutach dumny, niczym bohater filmu Barei, stanąłem nad gorącym kubkiem kawy, wykąpany, z pianką rzuconą na włosy, obudzony i gotowy do podróży. Pozostało "rzucić śluga na wary" i w drogę. Rzuciłem i ruszyłem. Minąłem rozsypujący się śmietnik, wywietrznik schronu przeciwatomowego, tory tramwajowe i wszedłem do Jubilata kupić bilet na autobus. Ostatnim razem gdy jechałem na wylotówkę dorwały mnie kanary więc solennie sobie obiecałem, że w tym jedynym przypadku zawsze będę miał przy sobie bilet. Niestety biletów w sklepie nie było. Poszedłem więc na przystanek bacznie przypatrując się ludziom czekającym na autobus. Ale na przystanku zamiast ludzi centralnie przed ławeczką spokojnie spoczywał wielce promienisty "paw". Jego "skrzydła" sięgały plastikowych, przezroczystych ścian i niemal wylewały się na ulicę. Jeśli chciałeś spojrzeć na rozkład jazdy nie sposób było w niego nie wdepnąć. Ostrożnie, by nie zbezcześcić zwłok "martwego ptaka", sprawdziłem autobusy i szybko wycofałem się pod kościół zapalając papierosa. Każda następna osoba podchodząca do rozkładu jazdy wykonywała ten sam gimastyczno-akrobacyjny taniec. Pierwszą była kobieta - ciemne włosy, ciemna podkoszulka, jasna płócienna torba na ramieniu, po niej trzech meneli, jeden z zabandażowaną ręka, drugi z reklamówką, trzeci nieszczególny, przykucnęli sobie pod murkiem, potem nadszedł gostek w biało-zielonym polarze z kapturem i w okularach oraz ubrana w biało-czerwony fartuch fertyczna staruszka o wyglądzie niemieckiej guwernantki. Nikt nie wyglądał podejrzanie a jednak czułem, że coś nie gra. Najbardziej denerwowała mnie trójka meneli choć oni na pewno nie byli kanarami - nie byliby w stanie sprawdzić biletu. Coś wisiało w powietrzu.
Na zakręcie pojawił się autobus i wszyscy podeszli do krawędzi jezdni. Podjechało 53 i niestety...



RONDO SOLIDARNOŚCI - CMENTARZ NA DOŁACH

... moje przeczucie mnie nie myliło. Gdy zamknęły się drzwi Misio w pasiastym polarze i niemiecka guwernantka wyjęli indentyfikatory i gromkim "proszę przygotować bilety do kontroli" sterroryzowali cały autobus.
Na te słowa zawsze kamienieję, wbijam wzrok w jeden punkt i szybko kombinuję strategię obrony powtarzając w pamięci wymyślone naprędce imię i nazwisko. Czasem nie zdążą do mnie dojść ale o tej porze w autobusie było niewiele ludzi dlatego wiedziałem, że dojdzie do konfrontacji. Wbrew pozorom gorsi są ci spokojniejsi - agresywnych i namolnych zbywam i olewam a jeśli za bardzo podskakują to opieprzam, poza tym w takiej sytuacji zawsze mam za sobą cały autobus. Ci byli spokojni i kulturalnie sprawdzali kolejnych pasażerów. Do mnie podeszła niemiecka guwernantka. Najważniejsze - pomyślałem - cały czas przytakiwać, zgadzać się na wszystko, ciągle powtarzać, że nie mam pieniędzy i dokumentów i pamiętać fikcyjne dane.
- Bilet proszę!
- Nie mam - odpowiedziałem szybko nie patrząc jej w oczy
- To będzie mandat.
- Nie mam pieniędzy.
- Może pan uiścić na miejscu.
- Nie mam ani grosza.
- Jakiś dokument tożsamości?
- Nie mam...
- Jak to? Tak bez dokumentów i pieniędzy pan jedzie?
- Ja tylko dwa przystanki.. tu na cmentarz...
- To jakiś telefon do rodziców lub kogoś kto może potwierdzić pańską tożsamość?
Tu mnie zaskoczyła niemra jedna niemal zupełnie. Takiego tekstu od kanara jeszcze nigdy nie słyszałem.
- Rodzice nie żyją.
- A żona ? - na ręku miałem obrączkę więc nie było sensu zaprzeczać.
- Wyjechała do Anglii, do pracy - w ostatnim momencie przyszło mi to do głowy.
- To będziemy musieli wezwać straż miejską ... - i dramatycznie zawiesiła głos.
- Trudno... - i smutno zawiesiłem głos.
Zawsze tak robią, mendy jedne! Liczą, że człowiek się złamie ale nie miałem nic do stracenia więc szedłem w zaparte. Mijały kolejne sekundy i czułem, że zyskuję przewagę a ona rozpaczliwie szuka argumentów.
- Pan pewnie wsiadł przy Jaracza?
- Nie przy kościele.
- Ja wsiadłam przy kościele.
- Wiem, z tym panem w pasiastej bluzie.
- Czemu pan nie kupił biletu?
- Nigdzie nie mieli.
- A u kierowcy?
- Ja tylko dwa przystanki... - i urwałem w połowie zdania zawieszając głos. Znów minęło kilka sekund.
- I co ja mam z panem zrobić? - w tym momencie było już po wszystkim. Guwernantka odpuściła choć sama jeszcze o tym nie wiedziała. Nieświadomie okazała słabość i choćby teraz próbowała różnych sztuczek wiedziałem, że jestem już wolny.
- Mogłabym zawieźć pana na krańcówkę i wezwać Straż Miejską - próbowała do końca.
- Oczywiście, że pani może - potwierdziłem skwapliwie zastanawiając się ile jeszcze przystanków przegada.
- Ludzie do pracy jeżdżą a taki bez biletu - w sumie to ją rozumiem. Poświęciła mi tyle czasu i energii a nie zarobiła na mnie ani grosza. Dojeżdżaliśmy do przystanku więc zacząłem szykować się do wyjścia dając jej jednoznacznie do zrozumienia że rozmowa skończona.
- Żeby mi to było ostatni raz- rzuciła groźnie
- Oczywiście - odpowiedziałem jej rozbrajającym uśmiechem i wysiadłem.


CMENTARZ NA DOŁACH - IMIELNIK NOWY

Jak tylko wsiadłem w sześćdziesiątkę od razu podszedłem do kierowcy i kupiłem bilet aż do krańcówki. Wysiadłem na asfaltowym placyku i ruszyłem na grzbiet mojej autostopowej Golgoty. Mżyło. Samochody zjeżdżały z gwizdem a ja szedłem spokojnym krokiem śpiewając pod nosem żołnierskie szlagiery typu "Maszerują chłopcy.." czy "O mój rozmarynie". Zawsze czuję delikatne mrowienie serca gdy dochodzę na miejsce i zaczynam machać. I tak było tym razem. Nieświadomi niczego kierowcy mijali mnie podchodzącego miarowym krokiem pod górę, "czarodziejską górę" ?, szczyt ?, zwieńczenie marzeń i snów ?, w każdym razie początek nowej podróży. Miejsce choć ładnie położone - przede mną długa prosta, za mną podjazd - nie było zbyt szczęśliwie wybrane. Kierowcy po wspinaczce po górę i stopniowym nabraniu prędkości niechętnie pociskają na hamulec. Ale ja niestety zawsze wybieram odludne miejsca - potrafię przejść kilka kilometrów by uznać, że wreszcie mogę się zatrzymać. Poza tym nigdy nie chodzi o to by szybko pokonać trasę lecz raczej o to by chłonąć ją jak najmocniej, najpełniej i najgłębiej.



IMIELNIK NOWY - GŁOWNO

To był chyba fiat a za kierownicą siedziała spóźniona farmaceutka goniąca do apteki za rzeką Mrogą. Miała czarne, krotko ostrzyżone włosy i źle zamaskowany pryszcz na prawym policzku. Poza tym ciągle się śmiała i sama nie wiedziała dlaczego się zatrzymała - no bo w końcu jest kobietą i "tyle się słyszy o tych morderstwach". Podczas rozmowy rozpracowywaliśmy temat radia - otóż pani farmaceutka swego czasu miała jakieś dziwne radio podłączane do zapalniczki, które "nie stykało i gubiło fale", wszystkie oprócz najmocniejszego radia niepodległej Rzeczypospolitej mianowicie Radia Maryja. Ponadto Radio Maryja zawsze grało o wiele głośniej niż inne stacje więc gdy fale gdzieś się gubiły, styki nie stykały nagle samochód wybuchał dźwiękiem nabożnej litanii w niezdefiniowalnej tonacji, podniesionym głosem staruszka zza ściany wschodniej, lub łagodnym i kojącym szeptem Ojca Dyrektora. A że trudno podczas jazdy manipulować przy kabelkach pani Farmaceutka przez wiele kilometrów była zmuszona wysłuchiwać narzekań na "tych liberałów co to Boga w sercu nie mają tylko szatana" , na Owsiaka co to "deprawuje młodzież, malwersuje ogromne kwoty pieniędzy i odciąga młodzież nie tylko od kościoła ale także od świętowania kolejnych rocznic Powstania Warszawskiego organizując w tym czasie Przystanek WOODSTOCK zapraszając tam tego agenta Wałęsę"



GŁOWNO - ŁOWICZ

Nie znam jego imienia ale wyglądał jak z turystycznego folderu promującego dwutygodniowe wczasy n Krecie - wysoki, uśmiechnięty, pewny siebie, jasna karnacja rzeźbiona wiatrem, jasne, niemal płowe włosy, lekkie zakola i pewny głos jasno precyzujący wypowiadane myśli. Słuchał Pavarottiego.Pewnie wielu ludzi w wielu samochodach słucha klasyki ale ten facet był dopiero drugim człowiekiem, w którego samochodzie usłyszałem coś innego niż dyskotekowa łupanka, litewskie pieśni religijne czy hip-hop.Siedział za kierownica swego Audi i wcale nie poganiał. Jechał do Płońska więc wysadził mnie przy skręcie na Ruszki - drodze, którą tyle razy przemierzałem wracając z Łodzi na Mazury.



ŁOWICZ - SOCHACZEW

Kierowcy TIR-ów są z natury pogodni, pogodzeni z losem i ograniczeniem prędkości do dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Spokojnie jadą polskimi koleinami co cztery i pół godziny robiąc pauzę. Siedzą wyżej niż reszta kierowców i mają stoicki spokój. Niby są w pracy, niby gonią ich terminy a jednak dają się nieść nieśpiesznemu prądowi życia na drodze. Dłużej niż inni wyprzedzają, siedzą w miękkich, wygodnych fotelach i często rozmawiają przez CB-radio. Mają więcej lusterek w samochodzie i butle gazową, przy której na postoju gotują herbatę lub smażą jajecznicę z sześciu jaj na boczku i cebuli. Mają czas by rozliczyć swoje życie i zdać rachunek sumienia przed Bogiem, jeśli w niego wierzą.
Podczas długich, bezsennych nocy patrzą w zdjęcia swoich ukochanych ukradkiem ocierając łzy.



SOCHACZEW - TERESIN

Stanąłem na drugim rondzie obwodnicy Sochaczewa, tuż obok stacji benzynowej, na krótkim odcinku pobocza. Dalej ciągnęły się ekrany dźwiękoszczelne więc uwięziony między benzyną a plastikiem rozpocząłem machanie. Po chwili ze zgrozą stwierdziłem że w tej wąskiej kiszce nie zatrzyma się żaden TIR - po pierwsze dlatego, że jest za wąska i za krótka a po drugie, że zatarasowałby zjazd z ronda. Tymczasem deszcz jakby przybrał na sile i zaczęło raźniej powiewać. Samochody musiały tu zwalniać więc moglem dokładnie przyjrzeć się ludziom - wszyscy, bez wyjątku patrzyli na mnie z jakąś taką bezwstydnie nieukrywaną wyższością - oto oni w ciepłym zaduszku swoich wypielęgnowanych aut podróżują jak cywilizowani Europejczycy a na poboczu stoi zamierzchły relikt zacofanej epoki - no niemal mamut. Zawsze mam takie poczucie, że ci którzy się nie zatrzymują patrzą na mnie jak na wariata - "że też mu się chce w taki deszcz sterczeć na takim wygwizdowie, w taka pogodę i machać rozpaczliwie rękami". Ale oczywiście nadal machałem... machałem...machałem i kombinowałem czy nie przejść do zjazdu na centrum gdy na pobocze zjechał TIR z wielkim napisem Tesco. Za kierownicą siedziała kobieta. Nie wiem jak miała na imię ale nazwę ją Natalia. A więc pani Natalia ubrana w ciemna bluzę i sweterek narzucony na plecy na stałe mieszka w Rzymie. Do tej pory jeździła po Europie a teraz postanowiła pojeździć po Polsce. "By zdobyć trochę doświadczenia, bo kto nauczy się jeździć po Polsce a w szczególności po Warszawie i to samochodem ciężarowym to i na księżyc dojedzie". Pani Natalia była niezwykle ciepłą osobą - zupełne zaprzeczenie typowych kur domowych i zwykłego polskiego narzekania na drogi, rząd ludzi itp. Poza tym nosiła okulary i nie wierzyła w GPS. Pogadaliśmy trochę o typowych zachowaniach podczas brania na stopa - w końcu obie strony ryzykują niemal tyle samo - kierowca i pasażer.
Gdy zamknąłem drzwi i znów poczułem asfalt pod stopami nagle zdałem sobie sprawę z istotnego faktu, co ja tu robię przecież mam już prawie czterdzieści lat i telepię się po drogach jak jakiś włóczęga w czasach Wielkiego kryzysu za chlebem, przecież powinienem już być co najmniej inżynierem na stanowisku, rozbijać się służbową furą w drodze do swojej daczy nad jeziorem
a potem zapytałem sam siebie czemu ludzie zabierają mnie w podróż bo ja gdy się zatrzymuję przy autostopowiczach niejako spłacam dług zaciągnięty u innych kierowców, a oni? z litości nad wychudłym prawie czterdziestolatkiem rozpaczliwie machającym w sinej mżawce?



TERESIN - JANKI

Młody wilczek polskiego biznesu zahamował z piskiem opon. Dokładnie ogolony, pachnący, przebojowy i wygadany, kończył jeść kanapkę kiedy otwierałem drzwi jego ciemnej audicy. Miał coś trochę ponad dwadzieścia lat i mimo garnituru wyglądał nadal chłopięco. Jechał do Janek a więc to był już kres mojej podróży stopem. Za chwil kilka zobaczę strzelistą iglicę daru narodu radzieckiego dla narodu polskiego i stanę na warszawskim bruku. Wilczek pruł jak na wilczka przystało. Nie wyprzedzał na trzeciego bo drogi były już zbyt wąskie ale mimo to kilka razy mocniej ścisnąłem klamkę. Wilczek skończył polibudę i generalnie opowiadał o swoich wojażach stopem - we Włoszech próbował kupić hasz od kumpla policjanta, we Francji zbierał winogrona, w Niemczech czyścił deski surfingowe a w Czechach wydawał wszystkie zarobione pieniądze na "wino, kobiety i śpiew".



JANKI - OKĘCIE

Tu mój zmysł podróżnika zaczął mnie już powoli zawodzić. Zamiast do darmowego autobusu Ikei na Okęcie wsiadłem do tego jadącego do Pruszkowa. Na szczęście kierowca był uprzejmy i pozwolił mi wysiąść na środku trasy. Wróciłem pędem przez dziurę w siatce ale następny darmowy miałem dopiero za godzinę. Było piętnaście po jedenastej. Szkoda, gdybym się nie zaczytał istniała szansa, że przed południem doturlałbym się do studia, a tak stanąłem na przystanku i marnowałem zaoszczędzony czas. Przystanek był na żądanie, na stacji obok nie było biletów więc wszystko układało się według warszawskiego, czarnego scenariusza. Autobus przyjechał po dwudziestu minutach. Zaczął hamować dopiero gdy machnąłem ręką. Kierowca, chociaż wyrozumiały nie miał wydać więc przepłaciłem bilet do Okęcia.



OKĘCIE - MOST PONIATOWSKIEGO

Na krańcówce wsiadłem w tramwaj numer siedem i czytając "Niewiarygodną i smutną historię niewinnej Erendiry i jej niegodziwej babki" dojechałem do mostu Poniatowskiego. Przepiękny jednak to most - i tyle tu filmów nakręcili. Gdy wysiadłem na przystanku i zapytałem stojącego chłopaka gdzie jest ulica Ludna ten o mało nie dostał zawału. "Ale mnie pan przestraszył. Ludna jest między tamtymi wieżowcami" i pokazał ręka dwa wieżowce - jeden nówka sztuka, jeszcze miał folię na kolumnach i drugi w budowie. "Ludna zaczyna się między nimi" powiedział i uśmiechnął się.
Gdy jestem w Warszawie zawsze staram się pytać o drogę albo emerytów albo ładne dziewczyny. Emerytów dlatego, że mam taką cichą nadzieję, że jak już mi powiedzą którędy mam iść to zaczną snuć wspomnieniową opowieść o tym jak to podczas Powstania Warszawskiego przemykali chyłkiem pod ostrzałem niosąc meldunek do kwatery dowódcy. A ładne dziewczyny... rzadko się trafiają, niewiele wiedzą i są strasznie zagubione a jednocześnie strasznie próbują pomóc i właśnie dla tych zagubionych spojrzeń je pytam.
Szybko doszedłem do Ludnej ale pod adresem wskazanym w SMS-ie nie było żadnego studia filmowego tylko Dzielnicowa Komenda Policji z policjantką w okienku.
"Studio filmowe jest na tyłach budynku" powiedziała wcale nie urzędniczym tonem. I rzeczywiście na tyłach obok salonu ze starymi meblami wisiał szyld Delta Studio. W środku na przestronnym korytarzu stały czerwone skórzane kanapy, na których siedzieli dumni aktorzy i dumne aktorki. Dumni do momentu kiedy nie staną przed kamerą. Podszedłem do stolika, wziąłem kartę i tekst. "Nadwrażliwość dziąseł najczęściej spotyka się..." - miał być lek na gardło jest pasta do zębów.
- Kto z państwa ostatni ? - rzuciłem w kierunku państwa aktorów.
- Tam przy drzwiach jest kartka - odpowiedział ktoś z końca sali.
Na kartce było dziesięć nazwisk. Dopisałem swoje i wyszedłem uczyć się tekstu. Na zewnątrz panowie robotnicy pracowicie układali kostkę brukową energicznie ryjąc ziemię młotami pneumatycznymi i tnąc kawałki kostki piłą do betonu. Lepszej atmosfery nie można było sobie wyobrazić. Casting to jak wizyta u dentysty skrzyżowana z losowaniem totolotka - stresujesz się przed wejściem a po wyjściu masz nadzieje, że wylosują ciebie.
Wchodzę do środka. Daję blondynce kwestionariusz, staję na kresce, rusza kamera i zaczyna się.
- Proszę się przedstawić - mówi blondynka więc jadę imię nazwisko, zainteresowania, udział w ostatnich reklamach, potem pokazuję profile, łapki - wewnątrz i na zewnątrz i uśmiech z ząbkami.
- Dziękuję - mówi Blondynka - Umie pan tekst?
- Tak - skłamałem.
- Podchodzi pan z głębi, tam od ściany, do tego kubika, kładzie ten przedmiot - podaje mi papierowe pudełko - staje pan i mówi prosto do kamery, naturalnym, ciepłym głosem, spokojnie, swobodnie, jakby mówił pan do kolegi.
- Ok - skłamałem powtórnie i cofnąłem się pod ścianę.
- Jest pan gotowy ? - spytała Blondynka.
- Tak - skłamałem po raz trzeci i zaczęło się.
-Kamera , proszę - najważniejsze to za dużo nie myśleć, uśmiechać się kiedy się da, i za dużo nie machać rękami. Ruszyłem. Do kubika doszedłem bez potknięcia, tekst wyjąkałem w miarę bezbłędnie ale i tak były dwa duble.
- Dziękuję bardzo - powiedziała Blondynka - Następny proszę.
Wyszedłem w stronę parku i usiadłem na ławce. Na placu zabaw bawiły się dzieci, biegały psy. Z dala dochodził stukot tramwai forsujących Wisłę. Zapaliłem...


WARSZAWA CENTRALNA - ŁÓDŹ FABRYCZNA

Usiadłem przy oknie tyłem do kierunku jazdy. Naprzeciw mnie ciocina matrona w spódnicy tuż za kolana, w rozepchniętym swetrze i Gazetą Wyborczą w ręku nerwowo przestępowała z nogi na nogę. Gdy wchodziłem do przedziału czekała dumna z faktu iż udało jej się zająć miejsce pewnemu młodzieńcowi o fizjonomii filozofa - cienkie okulary, wysuszona twarz, wyciągnięty sweter, spodnie przetarte na kolanach.
Wyjąłem Marqueza i położyłem na wąskiej półce pod oknem. Ruszyliśmy. Matrona przymknęła okno, zsunęła żaluzje i napuszona zabrała się do lektury gazety. Stukot kół narastał. Wagon monotonnie nabierał prędkości. Budynki ustępowały miejsca polom i drzewom. Chmury zlewały się z linią horyzontu. Zasnąłem. Obudziłem się tuż przed Widzewem i doprawdy nie poczułem żadnej ulgi, że wracam do domu - miasto Łódź nie nastraja do powrotów. Wysiadłem z wagonu i od razu poczułem, że wróciłem do miasta Łodzi. Po obsranym przez gołębie peronie włóczył się obdarty i śmierdzący kloszard lustrując śmietniki. Wszyscy dyskretnie omijali go szerokim łukiem. On ,co jest najzupełniej oczywiste, namierzył tylko mnie.
- Szefuniu, papieroska... - zagadnął upojnie uwodzicielską chrypą.
- Proszę - odburknąłem - ale żeby mi to było ostatni raz.
- Szefuniu - tamten nie wiedzieć czemu nagle zapałał do mnie nieskrywaną sympatią, oczy mu pojaśniały, tembr głosu się podniósł a cała jego sylwetka jakby wyszlachetniała - ja muszę tylko dojechać do Lublina a nie mam portfela. Ale to nic, dokumenty mam gdzie indziej - i głęboko zaciągnął się dymem.
- Nie, no gdzie - snuł dalej swą epopeję - dałem kumplowi portfel.
Odkaszlnął, splunął, rękawem wytrł usta i ciągnął dalej.
- Masz i kup flaszkę to się napijemy - zapaliłem i ja - a tam dwie stówy miałem i on poszedł, ale to nic, kupię sobie kredytowy i dojadę, ja w domu mam pieniądze tylko palić się chce, ja pana bardzo przepraszam, a on nie wraca, no przecież nie będę go szukał po dworcu, pies go jebał, za trzy godziny mam pociąg a palić się chce, nic do jedzenia, nic do picia a palić się chce, najgorzej to bez fajek, ja pana bardzo przepraszam, dziękuję uprzejmie, nic do picia , nic do jedzenia, pies go trącał...
Ruszyłem zostawiając za soba smutną historę niewdzięcznej przyjaźni. Minąłem postój taksówek i wsiadłem "nie dbając o bilet" wprost do 51, który właśnie odjeżdżał.



ŁÓDŹ FABRYCZNA - DOM

Szybko i bez większych emocji przejechał autobus pod kościół. Po "pawiu" zostało tylko wspomnienie w postaci tłustej plamy na szarym asfalcie. Przeszedłem ulicę i niespotkawszy nikogo doszedłem do klatki. Klucz jak zwykle przez chwilę się zacinał a potem już tylko stopnie w górę i drzwi wejściowe mieszkania. A za nimi... ale to już zupełnie inna historia.


(próbowałem w miarę wiernie opisać poszczególne etapy podróży jednak linearna stuktura moich wypocin w pewnym momencie zaczęła mnie już poważnie męczyć dlatego niektóre "etapy" urywają się nagle i są zawieszone w niedopowiedzeniach - nie napisałem jednak o najważniejszym o spotkaniu na Placu Konstytucji, podczas, którego spotkałem człowieka myślącego w podobny sposób o sztuce, filmach, aktorach jak ja. On jadł kaszę z mięsem i jakąś zupę, ja zapijałem kefirem kupioną kanapkę a między kęsami zgadzaliśmy się co do kondycji polskiego filmu i zamknięcia pewnego etapu wraz ze śmiercią Krzysztofa Kieślowskiego. Oprócz tego uznaliśmy, że polskie dzieci absolutnie nie potrafią grać przed kamerą, wymieniliśmy maile, i rozstaliśmy się w podziemiach Warszawy Centralnej. Pamiętam tylko, że miał niebieskie, pozbawione prawie innych barw tęczówki oczu i pracował w jakiejś korporacji. Uścisnęliśmy dłonie i każdy poszedł w swoją stronę)

środa, 29 lipca 2009

S P L O T Y

"Każdy będzie myślał na swój sposób. Każdy będzie usiłował wysuwać najlogiczniejsze, a w każdym razie najłatwiejsze do przyjęcia hipotezy".

















Około południa pojechaliśmy ze starszą z córek rowerami najdłuższym deptakiem zjednoczonej Europy w poszukiwaniu fajnych kurtek przeciwdeszczowych w ciuchlandach. Pogoda piękna - żar lał się z nieba, spaliny samochodów, stukot tramwai - więc przy placu Wolności byliśmy mokrzy. Kurtek oczywiście ani du du więc na pocieszenie kupiłem sobie bluzę z kapturem (20 zł) i opowiadania G.G. Marqueza (24 zł) a w Galerii postawiłem starszej lody.
Po południu wziąłem za rączkę Młodszą Siostrę Jodie Foster i poszliśmy na spacer do parku Matejki. Na placu zabaw - działała tylko zjeżdżalnia, huśtawkę ktoś złamał - poznaliśmy Zoję z dziadkiem więc dziewczynki od razu pobiegły zjeżdżać a my z dziadkiem wyniośle zajaraliśmy po fajce. Każdy na swojej ławce, oddzielnie, jak całkiem dorośli. Wyjąłem więc Marqueza i zacząłem czytać... ale zanim zacząłem... książka wyglądała jakby ktoś ją nagle porzucił, odłożył w połowie jak niechcianą kochankę. Okładkę miała lekko zużytą ale tylko z przodu i kartki jakby tylko w połowie przerzucone... i bilet kolejowy.
Bilet rzucił nowe światło, postawił wiele nowych pytań, zupełnie zmienił kontekst:
Kasa wydania - Rzeszów.
Wyjazd w dniu 08.08.2002 z Rzeszowa przez Dębicę, Kraków, Kozłów, Idzikowice, Tomaszów Maz. do Łodzi Fabrycznej.
Cena 44,87 zł .
Długość trasy 423 km.
Co takiego mogło się stać, że on lub ona zostawił tę książkę w antykwariacie? Palce, które dotykały tej książki nie były zbyt czułe i troskliwe - zagięte rogi okładki, strona tytułowa lekko naddarta...
Myślę, że książka należała do faceta a do Rzeszowa jechał do dziewczyny (bo przecież nie na studia, kto chciałby studiować w Rzeszowie, czy tam w ogóle można coś studiować i nie do pracy, bo kto chciałby pracować w Rzeszowie...)
Poza tym czas - od podróży minęło ponad siedem lat a więc siedem lat temu zerwał z nią, był u niej ostatni raz, ostatni raz spojrzał w jej ciemne oczy i powiedział, że nie ma sensu dalej tego ciągnąć. Ona dumna i wyniosła nawet nie zapłakała. Przełknęła tylko ślinę, zrobiła mu kanapki na drogę, rano odprowadziła na pociąg a w nocy tuląc do piersi jego koszulę próbowała zapomnieć.
Przez siedem długich, ciężkich i chudych lat nosił tę książkę i bilet jak ostatni strzęp umierającego uczucia - pragnąc tak jak ona zapomnieć a jednocześnie nie miał odwagi zerwać tej wątłej nici - ze strachu czy przyzwyczajenia... może był tchórzem targanym wyrzutami sumienia a może każdego dnia żałował tego co zrobił i tylko dzięki książce mógł mieć chociaż namiastkę swojej nieodżałowanej miłości. Dość na tym, że pewnego dnia książka wylądowała na biurku antykwariusza w średnim wieku, który paląc fajkę i pociągając za szelki swoich wojskowych spodni niedbale rzucił cenę. Chłopak bez słowa schował pieniądze do kieszeni i wyszedł na ulicę. Szedł szybkim krokiem nie patrząc na boki jakby wstydził się tego co zrobił, jakby każda napotkana kobieta patrząc w jego oczy mogłaby z nich wyczytać, że właśnie w tej chwili ostatecznie wymazał ze swojego życia kobietę, która dała mu tyle szczęścia i uczyniła z niego prawdziwego mężczyznę. Szedł coraz szybciej czując na plecach coraz cięższe i coraz okrutniejsze spojrzenia, coraz bardziej wymowne, coraz bardziej karcące, pełne wyrzutu i pogardy, pogardliwe spojrzenia chłodnych kobiecych źrenic, źrenic które niemo krzyczały "jak mogłeś!!!"
Wtedy potknął się po raz pierwszy, nie upadł jednak i zaczął biec potrącając przy okazji jakąś staruszkę niosącą bukiet żółtych kwiatów i reklamówkę pełną jabłek. Kwiaty upadły na zimną kostkę a jabłka rozpierzchły się tworząc na ulicy wielobarwną tęczę, on próbował je podnosić ale znów uczuł na plecach ten nieznośny ciężar więc podniósł się szybko i unikając wzroku staruszki rzucił się prawie sprintem na oślep przed siebie dokładnie przed koła nadjeżdżającej ciężarówki...
Wtedy wszystko ucichło, staruszka podniosła kolejne jabłko i dotknęła suchymi ustami zimnej skórki, szepty kobiet ustały, powietrze zgęstniało i ciężko zawisło nad skrzyżowaniem. Dopiero po chwili można było usłyszeć pisk hamulców i głuchy odgłos ciała stawiającego opór metalowemu kolosowi.
Zoja miała skrzekliwy głos jasne, długie włosy i nie znosiła sprzeciwu. Dziadek musiał ją odprowadzić pod nasze podwórko i dopiero wtedy zgodziła się wrócić z nim do domu. Ale i tak po kilku krokach rozpłakała się i wyrwała rączkę z jego dłoni.
Zmierzchało...

sobota, 11 lipca 2009

Świętokrzyskie talerze satelitarne

Najpierw długo, długo podchodziłam kamienistą drogą pod górę - w upale, pocie i pyle. Potem szłam wzdłuż zielonego szlaku, wzdłuż ciemnej ściany lasu, wzdłuż jasnej ściany domów aż spotkałam rudego kotka, którego poczęstowałam kanapką z pasztecikiem i długo, długo głaskałam aż poszedł za mną do zrujnowanego domu na stoku ,przed którym rosła zdziczała czereśnia. Kotek poszedł sobie w prawo a ja zerwałam dojrzały owoc i strasznie umazałam palce, które zaraz wytarłam o trawę, którą skubała znudzona krowa. Zmęczona położyłam się na śmiesznie pachnącym sianie i obserwowałam mrówkę a potem ptaka. Gdy mrówka spotkała pajączka i razem schowali się w plecaku zrobiłam fikołka i pobiegłam z górki goniąc motylka. Dobiegłam do drzew i ostrożnie, żeby nie ominąć żadnej kałuży, zeszłam w dół wijącą się ścieżką, która za lasem łączyła się z asfaltem. Za rączkę grzecznie doszłam do następnego zakrętu by pędem puścić się w dół i chrupać pyszne poziomki rosnące na poboczu. Za trzema kolejnymi zakrętami zobaczyłam płot a za płotem talerze. Pan ochroniarz nie mógł niestety nikogo wpuścić na teren stacji więc przez wysoką trawę, przez błocko i pokrzywy dobrnęłam do płotu gdzie zobaczyłam wielki ogromny talerz, który słuchał kosmosu.















Potem wzdłuż płotu, żeby nie wracać tą samą drogą, okrążałam stację gubiąc się między gęstymi krzakami, kłujacymi ostami i średnio gryzącymi komarami. Aż w końcu stało się jasne, że innej drogi powrotu nie ma i trzeba zejść do kanału bo dalsza walka nie ma sensu i że nikt nie oczekuje ode mnie aż takiej ofiary, więc wolna i szczęśliwa, prawie nie czując zmęczenia, szybko podciągnęłam nogawki i zstąpiłam ku wartkiemu nurtowi innego świata by moczyć się długo i szczęśliwie.
I stoję sobie prując fale gumiaczkami i patrzę jak wszystko płynie...


sobota, 20 czerwca 2009

GIRL FOR SAT

i tak to jest z tymi kobietami - wychodzi człowiek spokojnie z psem, słonecznym świtem w Boże Ciało a spotyka niemal półnagą "nimfę" uwieczniającą swe wdzięki komórką na łonie natury - a łono tego ranka niezwykle piękne było i świetliście wspomagało damę rozglądającą się bacznie na boki czy zboczeniec jakiś nie dybnie nań znienacka. Grzechem więc byłoby nie uwiecznić tak pięknego zjawiska o poranku, tak pięknie dostrojonego, pięknem ciała drżącego z zimna i zdenerwowania - efekt afektu u damy nie wywołał gdyż rzekła, że ma lepsze zdjęcia po czym odeszła w dal niespeszona powiewając związanymi włosami to w prawo to na wschód, ku słońcu, ku nadziei, ku nowym porankom pełnym rosy, światła i nieprzyzwoitych podglądaczy robiących nieostre zdjęcia.

niedziela, 14 czerwca 2009

NOSTALGIA

wybrałem się pewnego ranka do parku - niby nic takiego, miliony ludzi to robi ale na moment udało mi sie zapomnieć o świecie, o milionach, o ludziach...
ale to niestety nieprawda...
pozostało tylko to zdjęcie jako wspomnienie nieodbytej wyprawy
przedsmak niespełnionej nadziei
posmak klęski

środa, 3 czerwca 2009

rocznica

jutro rocznica
nie biegałem z plakatami po ulicach, nie rzucałem butelkami w komitet, nie siedziałem na komisariacie, nie zrobiłem dokładnie nic by nasza ojczyzna stała się wolna
gdy byłem mały stałem godzinami w kolejce po masło ale nie wspominam tego jakoś specjalnie traumatycznie
stan wojenny też mnie za bardzo nie obszedł - jedynym zdziwieniem był fakt braku hucznego sylwestra
czym jest wolność dla mnie?
wszystko jest w zasięgu ręki - masło, chleb, kamień żeby rzucić w komisariat, inwektywy, chamstwo, głupota, pieniądze
wolność i demokracja tylko nas podzieliły - niektórzy się dorobili - samochodów, domów, jachtów, wrzodów, zwałów - ale mentalnie nadal jesteśmy zakompleksionym, miałkim materiałem na bohaterów nieudanych rewolucji - i nawet tę demokrację i rozpad komuny "zabrali" nam Niemcy
nadal jesteśmy mało istotnym punktem na mapie - małym dywanikiem pod stołem nad, którym debatują możni tego świata
nawet porządnej mafii się nie dorobiliśmy
nie produkujemy już małych fiatów, statków
węgla też już za dużo się nie kopie, i ziemniaków
za to my się ochoczo kopiemy
dzielny żołnierz polski dzielnie strzela do facetów w turbanach
dzielny piłkarz polski dzielnie strzela nad bramkami drużyn całego świata
niestety wcale mi nie jest do śmiechu
"smutno mi Boże"
i jeszcze jedna refleksja przedrocznicowa - komuna była jak znienawidzony ojciec - surowa, apodyktyczna, niesprawiedliwa, ślepa, nieczuła czasem wręcz odrażająca ale była..zawsze była obok, zawsze czuć było jej odrażający oddech na karku
a teraz jesteśmy wolni
a teraz jesteśmy sierotami
 nikt już nas nie pilnuje
możemy kraść bezkarnie jabłka z ogrodu i nikogo to nie obchodzi

sobota, 23 maja 2009

senna sobota

wczoraj nie poszedłem na Kazika ale byłem u Mądzika a jednak nadal najbardziej nurtuje mnie pytanie jak to się skończy i pewna niekomunikatywność tego co piszę, związana z permanentnymi zmianami nastroju wywołanymi nagłym załamaniem się pogody lub listem grożącym sprawą w sądzie powodują znane objawy ; podwyższony puls, ból brzucha, apatię...
tyle tytułem wstępu
dawno nie powstał w Polsce ładny film o miłości - ona i on (oczywiście młodzi, piękni i zakochani)  kontra reszta świata, cokolwiek miałoby to oznaczać - jadą przez świat, który ich nie rozumie, którego oni nie rozumieją, który jest przeciwko nim, jadą pod prąd zaślepieni sobą, swoją miłością, bo liczy się tylko ona, jemu umiera matka, ona ucieka z domu, goni ich policja, mafia, zazdrosny ojciec a oni gnają i gnają, a przecież są tacy romantyczni
"Do widzenia, do jutra" , "Jowita" - tylko kto dziś mógłby to zagrać? Żebrowski? Szyc?
Czy w naszym pięknym kraju jest jeszcze możliwa romantyczna miłość?
tak mnie naszło...

wtorek, 12 maja 2009

Jej pierwszy dzień zdjęciowy

Dziś po raz pierwszy Młodsza Siostra Jodie Foster była na planie. Pojechaliśmy razem na cmentarz za klasztorem łagiewnickim aby kręcić scenę pogrzebu babci. Oczywiście, jak to na planie, wszystko przebiegało w nieśpiesznej atmosferze wyznaczanej przez powolne zabawy słońca chowającego się za chmurami. Pierwsze pół godziny upłynęło na opuszczaniu i podnoszeniu szyby w samochodzie, wędrówkach po lesie i obserwowaniu uciekających mrówek, które należało kliknąć cokolwiek miałoby to oznaczać. Potem przyjechała pizza i Najmłodsza wciągnęła trzy kawałki siedząc przy stoliku ekipy na zielonym krzesełku.
Gdy grób został już wykopany, kran zamontowany, kamera stanęła na statywie i przyjechały studentki wreszcie mogliśmy wejść na plan. "Wyrodny syn" wbił się w czarną marynarkę i poszliśmy między mogiły.
Najmłodsza zajęła się wydmuchiwaniem dmuchawców. Baraszkowała między krzyżami pod czujnymi okiem pana producenta. Po chwili oboje zniknęli między drzewami.
Nad grobem stanął ksiądz. Do ręki wziął niewielkie kropidło. Po prawicy stanęła rodzina, po lewicy dalsi krewni i znajomi. Do oczu napłynęły łzy, dłonie zakwitły różami, słońce rozbłysło zza chmur, reżyser krzyknął "akcja" i kamera poszła w ruch.
"Żegnamy dziś naszą siostrę Krystynę, która po długiej wędrówce odeszła do domu pańskiego..."
widziałem rąbek jej pasiastych spodni migający między Jezusem bolesnym sprawnie przytwierdzonym do płyty a zwiędłymi żonkilami w pękniętym dzbanku
"...wszystko ma swój czas, i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem - jest czas rodzenia i czas umierania..."
kolejne płatki róż i nasionka dmuchawca poszybowały ku niebu
"...nad duchem człowiek nie ma władzy aby go powstrzymać a nad dniem śmierci nie ma mocy..."
a teraz ja się będę chowała za drzewem a ty mnie będziesz szukał
"...bo czas i przypadek rządzi wszystkim, bo też i nie zna człowiek swego czasu..."
a teraz nalejemy wody do tego słoiczka i podlejemy tamte kwiatki
"...któż bowiem z ludzi rozezna zamysł Boży albo któż pojmie wolę Pana?..."
a teraz przebiegniemy na drugą stronę uli...
"stop"

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Drogi donikąd

Idzie lato pełną parą a mnie nosi co by się obciąć - tak na jeża jak za dawnych dobrych czasów, gdy wracałem chudy rekrut po sesji do domu, bez brzucha, bez włosów, bez pieniędzy w brudnym ubraniu i plecakiem pełnym brudnych ciuchów a tułałem się przez pół Polski z miasta Łodzi aż do Zendzburga tylko stopem drogami jak najbardziej drugorzędnymi furami typu Star, Jelcz, Robur by poczuć zapach drogi i otrzeć się o ludzi którzy robią w transporcie dusz ludzkich, pogadać, powspominać, ponarzekać, pożegnać się i każdy w swoją stronę - ja dalej i on dalej poznając kolejnych szoferów, kolejne historie i kolejne deszcze, mgły, palące słońce w drodze na Ostrołękę, przekraczając Wisłę na zburzonym moście pod Wyszogrodem.
Wstawałem jak najwcześniej rano, jechałem MPK na ostatni przystanek Strykowskiej, szedłem kilka kroków dalej i stawałem; byle zjechać z trasy na Warszawę to dalej pójdzie łatwiej i tak rzeczywiście bywało - najgorzej było w miastach - trzeba było przedrałować bez jednej podwózki ale z drugiej strony można było posiedzieć na ryneczku, jeśli był po drodze i zjeść zestaw obowiązkowy: parówka + bułka + kefir i faja ale ta dopiero po drugim roku i dalej w drogę, na rogatki na obrzeża, do drzew, do przestrzeni, do tych pól ogrodzonych drutem rozmaitem,obsypanych gnojem, prześwietlonych świtem - być poza czasem, umykać racjonalnej rzeczywistości, oszukiwać tych nieświadomych ludzi, wciskać im niestworzone historie o pożarach, nocnych ucieczkach przed pijanymi sąsiadami, przepełnionych domach dziecka, ortodoksyjnej rodzince itp. Czasem było pięknie i wpaniale - cały i mokry wylądowałem którejś nocy w walącym się domu byłego recydywisty, który dał mi ciepłe ubranie, koc,  mocną herbatę i pytał o długość Wisły.

niedziela, 19 kwietnia 2009

Noce w czynie działkowym














Noc na działce pomiędzy dźwiękiem dzwonu, stukotem tramwai - czas oczyszczenia w dymie płonących, zaspanych liści.
 Poza tym znów okradli altankę- tym razem wynieśli zielony, okrągły stół, szufladę - na co komu szuflada? i krzesło które przytachałem z jakiegoś śmietnika. I tak jestem ciekaw co czuje taki fiut wchodząc jak po swoje, rozglądając się jak po tancbudzie i swoimi brudnymi łapami zrywa ze ścian rysunki dzieci po czym mozoli się z kumplem wyciągając stół (stół był ciężki więc musiało być ich dwóch). Potem telepią się przez działki niczym "Dwaj ludzie z szafą" do siatki tam lekki przyczaj czy nikt nie idzie, przerzutka i dyla w długą - może na jakiś wózek, z jakąś plandeką - i co? na Bałuckim opchną lub będą zgłębiać flaszki na melinie przy zielonym stoliku?

czwartek, 16 kwietnia 2009

NORMALNOŚĆ

A gdy już wszystkie drogi będą proste i bez dziur i wszyscy będziemy mieli pracę i mieszkanie i będziemy mogli do woli rozjeżdżać się po wszystkich kontynentach i nasi politycy nie będą się kłócić a nasze dzieci będą studiować na najbardziej prestiżowych uczelniach świata to czy wreszcie będzie normalnie?

sobota, 11 kwietnia 2009

Sernik

Przede wszystkim chciałbym bardzo podziękować Małgorzacie Holisz - to jej przepis zamieszczony w cienkiej książeczce pt."Przepisy czytelników - potrawy na Wielkanoc" stał się kanwą wielu potyczek, potknięć i zwycięstw w mojej kuchni i to wtedy narodziłem się jako domorosły piekarz cukiernik stając się utrapieniem dla całej rodziny zmuszanej od czasu do czasu do kurtuazyjnych zachwytów w stylu "cóż za niecodzienny smak", "jeszcze nigdy nie jadłam takiego sernika" lub "koniecznie musisz dać mi przepis". Oto on:

"Zemleć ser"
Ale jak zemleć ser gdy maszynka do mięsa pamięta młodzieńcze lata towarzysza Edwarda i odpada jej raczka bo gwint przytrzymujący śrubkę się wyrobił?. Nieważne. Po ser trzeba pójść do Pań na Wierzbową - to na końcu ulicy w miejscu gdzie kończy się wszechwładne panowanie betonu a zaczyna się dominacja kojących sił natury. Panie prowadzą sklep od zawsze. Zawsze od szóstej rano. Zawsze uśmiechnięte, zawsze w fartuszkach, zawsze na miejscu - 
jedyny stały i niezmienny punkt we wszechświecie.
Ser musi być świeży, lekko wilgotny, półtłusty i w mokrym papierku. Trzeba go zmielić dwa razy.
Drugim ważnym składnikiem są jaja - powinno być ich osiem.

"Żółtka z cukrem utrzeć do białości i połączyć z serem"
Najpierw trzeba oddzielić żółtko od białka. Pamiętam smukłe dłonie Meryl Streep w "Godzinach". Nie używała skorupek. Rozbijała jajko o brzeg miski by po kilku szybkich i zręcznych ruchach dłoni na ręku zostawało samo żółtko. Białko majestatycznie spływało pomiędzy palcami.
Półtorej szklanki cukru romantycznie wchłania osiem niczego nie podejrzewających żółtek. Wtedy należy wziąć przedmiot:

zwany podobno tłuczkiem lub ucierakiem i rozpocząć proces ucierania szybkimi i mocnymi ruchami po okrągłym wnętrzu  makutry. I w tym momencie miejsce Meryl Streep zajmuje moja babcia, która ubrana w oślizły fartuch i brązową spódnicę pracowicie potrafiła utrzeć do białości każde ciasto. Babcia, która potrafiła wrócić piechotą z Francji na Mazury rodząc po drodze pierwszą ze swoich córek swoimi pomarszczonymi dłońmi dokonywała cudów kuchennej maestrii i to w czasach, gdy wszystko trzeba było wystać, wykombinować lub załatwić. Babcia, która potrafiła wszystko - jak to każda babcia.

"Cały czas mieszając wlać roztopione wystudzone masło, wsypać mąkę ziemniaczaną, cukier waniliowy, bakalie, skórkę cytryny, delikatnie wymieszać z ubita na sztywno pianą z białek".
Masło studzę na balkonie. Balkon wychodzi na ulicę i liceum. W liceum był kiedyś przytułek dla sierot. Teraz nocą rządzi tam portier. Co dzień rano widzę jak ścieli turystyczne łóżko a jego zaspana twarz odbija się w brudnej szybie.

"Masę wlać do tortownicy wysmarowanej masłem i wysypanej tarta bułką. Piec 60min w średnio nagrzanym piekarniku"
Bułę tartą mielę sam. Masło dawno temu też robiłem sam, na wsi gdzie nikt nigdy nie podnosił głosu a horyzont kończył się dalej niż błękitna linia nieboskłonu.

sobota, 4 kwietnia 2009

Co to jest?

wtorek, 31 marca 2009

mokradła marzeń

a gdybym był małym chłopcem i razem z ojcem przemierzyłbym świat ciężarówką - czy byłbym szczęśliwszy?
a gdyby wszystkie moje dzisiejsze marzenia spełniłyby się w przeszłości to czy teraz byłbym spełnionym człowiekiem?
gdy patrzę wstecz widzę tylko strach
ale jest to strach przepiękny, niewinny i tęsknię za nim
dzieciństwo - raj utracony - ból brzucha przed wywiadówkami, wyrzuty sumienia przed spowiedzią,wszystkie te niewinne zbrodnie są tylko bolesnym wspomnieniem, które smakuje jak krew - słodka, ciepła, pachnąca, czysta i pierwotna
dom w którym zamieszkałem stał na bagnach
blok, w którym się wychowałem stał nad torami
kamienica, w której żyję stoi w centrum miasta
nie mogę się odnaleźć
nadal nie mogę znaleźć swojego miejsca
czytam książki, których nie rozumiem
rozmawiam z ludźmi, którzy nie rozumieją mnie
próbuję opisać siebie to, co czuję myślę ale wszystko wymyka się sztywnym formułkom
próbuję szukać metafor, podejść świat, zaskoczyć logiczny tok zdarzeń, zajrzeć pod podszewkę rzeczywistości ale świat, życie, miłość nadal jest dla mnie tajemnicą
próbuję chwytać słowa, chwile, spojrzenia, dotyk
układam je równo na pólkach i obserwuję jak rosną
w mojej duszy, wyobraźni, skórze
i czasem zakwitają - wtedy jestem szczęśliwy
czasem więdną - wtedy wychodzę z pokoju i idę
coraz dalej i dalej od siebie
i czasem spotykam człowieka a czasem zwierzę
i cały cykl się powtarza
Amen.



(a tak wygląda jedna z łąk po których uciekam - w głębi dom sołtysa)

niedziela, 29 marca 2009

U2 - Bloody Sunday

KRWAWA NIEDZIELA

To kolejna niedziela pełna nudy smutku i nostalgii. Wstałem wcześnie rano, wcześniej niż zwykle, "odkurzyłem chleb" i zostałem sam na sam z kanapkami + herbata. A potem była eskapada do pól, źródeł bijących w sercu puszczy i łąk przejrzystych pełnych topniejącego śniegu i koncertujących w porywach wiatru traw. Szeleszczące łodygi obijające się o moje stopy i wierny pies niczym Sancho Pansa opiekujący się swoim schorowanym panem marzącym o szczęściu, spokoju i nieziemskiej miłości. Czy właśnie nie po to wstajemy rano i wychodzimy na świat by odnaleźć miłość i szczęście?

niedziela, 22 marca 2009

Lektura do snu

dzisiaj była niedziela
i deszcz niedzielny 
nie dzielnie padał
na bruk
lecz smutno
i bez przekonania
jakby miał dość
codziennego konania
w tłustych łzach

dzisiaj była niedziela
i deszcz niedzielny
nie zmył się
nie spłynął
lecz w oczach gasnących
smutno minął
patetycznie krzycząc - ach !!!

dzisiaj była niedziela
i deszcz niedzielny
szary niezmienny
pukając stukając
chował się w snach

dzisiaj była niedziela
i deszc niedzielny
rozkwitł
tęczą promienistą
że aż strach

czwartek, 19 marca 2009

MŁODSZA SIOSTRA JODIE FOSTER














urodziłam się w niedzielę ale niewiele z tego pamiętam
za oknem ciężko podnosił się świt
migały białe fartuchy a może to były skrzydła motyla lub gołębia
pamiętam cichą muzykę sączącą się zza ściany
pamiętam zaspane oczy lekarza i odcisk dłoni na policzku
pamiętam czarne sznurowadło plątające się na szarym linoleum
pamiętam blask i krzyk
i płacz lecz nie wiem czy to były moje łzy czy kogoś innego
i czy to się wtedy nazywało łzy
pamiętam labirynt i strach, że już nigdy nie znajdę właściwej drogi

nie mogę sobie przypomnieć swojej pierwszej myśli
choc pamiętam, że była przyjemna

niedziela, 15 marca 2009

CZARNA NIEDZIELA




Łódzcy fabrykanci
chudzi i bez wiary
że glutki spłyną im z nosa
wyświechtani przez wiatr
upiornie pokłonieni
czekają w pokorze
na zaczarowaną dorożkę

środa, 4 marca 2009

2 0 ? ?

to nie jest istotne jaka to była piosenka
o czym był teledysk i kto wziął niemałe pieniądze za ciągnące się wokalizy
najważniejsze są cyfry
dwie z nich już znam - to "2" i "0"
pozostałe są na razie tajemnicą 
i pozostaje pytanie jak to się zacznie?
o której godzinie obudzę się ?
gdzie obudzę się ?
czy obudzę się ?
co zjem na śniadanie ?
czy zjem śniadanie ?
czy będę w stanie
zjeść śniadanie ?
ale póki co - widzę pogodny majowy poranek
przez okno wpadają pierwsze promienie słoneczne zwiastujące piękny dzień
wiem, że założę krawat, czystą, wyprasowaną koszulę i pójdę na spacer brzegiem morza
ku horyzontowi

pierwszy dzień, którego nigdy nie wspomnę

sobota, 28 lutego 2009

R E M O N T - A E T E R N A M

zlewozmywak miękko wylądował w kraterze blatu
kratka zawisła u powały
i kinkiet dynda zachęcająco u sufitu

pralka, lodówka, kuchenka
w pozycji gotów
czekają na strzał

w poniedziałek pierwsi goście

wtorek, 24 lutego 2009

REMONT - REINTERPRETACJE

biały pył osiada na płucach
śnieg spada na rzęsy
oczy przeklinają ciemność
linie papilarne przestają oswajać ból
czarna wykładzina języka wolno zlizuje resztki zaschniętej farby
drewno topnieje w betonie
pustka uszczelniona zużytymi, przepoconymi meblami 
sucha skóra ścian namaszczona epoksydowym balsamem

ochra, ugier, cynober, umbra
chłopcy schodzą z plakatów
wmieszani w pył i kurz
miękkimi pociągnięciami kokietują

pośmiertne gratulacje od skarpet majstra wyciągniętych ze spadającego sufitu

sobota, 14 lutego 2009

R E M O N T

a czasem po prostu odpadam  z głównego nurtu życia i zapuszczam się pomiędzy popękane ściany, z których długimi pociągnięciami ostrego pędzla odrywają się pejzaże pajęczyn, pył księżycowego światła spływający przez zakurzone okna, zapóźniona mrówka faraona ucieka nieśpiesznie, za nią wstydliwy karaluszek
meble stłoczone na środku pokoju niecierpliwie przebierają nogami
dusząc się pod folią
żebra
nagie drewniane szkielety
klamki
wrotom niebieskim się kłaniają
czuję sen popękanymi opuszkami palców

sobota, 10 stycznia 2009

LISTY NIEWYSŁANE

"Droga Mamo
Tak, wiem, że długo nie pisałem, nie dzwoniłem, nie odwiedzałem.
Tak, wiem, że tęsknisz i czekasz na choćby jedno słowo - nie mam nic na swoją obronę.
Tak, wiem, że Ty też masz dużo pracy, że jest Ci ciężko, i że nikt Ci nie pomaga ale uwierz mi naprawdę się staram i zasypiając solennie obiecuję sobie, że jutro już na pewno napiszę, zadzwonię, wsiądę w samochód i przyjadę.
Śniłaś mi się dzisiaj - szliśmy razem tą wiejską drogą koło poczty, trzymałem Cię za rękę - wracaliśmy do domu. Była jesień i pełno kolorowych liści spadało na Twoją głowę.
I przypomniałem sobie jak jechaliśmy razem do Gniezna zatłoczonym pociągiem, jak ganiałem po przedziałach szukając wolnego miejsca - jeśli Ci to pomoże to powiem Ci, że miło wspominam te godziny spędzone razem w pociągach - rosół w Olsztynie, flaki w Poznaniu i wreszcie zeschnięte kanapki na dworcu w Jarocinie gdzie czekaliśmy na autobus, który zawoził nas prawie pod Twój dom. Potem spacer przez sad, szczekanie Bartka, skrzypiąca furtka i rumianki uginające się pod naszymi stopami. A następnego dnia - pianie koguta, zapach świeżo zerwanych pomidorów, mleko prosto od krowy, winogrona zrywane wprost ze ściany stodoły.
Nie, nic mi nie jest, wiem, że to nie w moim stylu ale minęło już tyle czasu, że ogarnęła mnie nostalgia i trochę się rozmarzyłem.
Strasznie jestem ciekaw jak Ci tam teraz na tych łąkach, polach i lasach...
Nie mam do Ciebie pretensji wiem, że nie miałaś wyjścia i musiałaś wyjechać - był kryzys, nie było pracy. Teraz też jest kryzys, też nie ma pracy. Kryzys jest permanentny, zwłaszcza w naszej rodzinie.
U mnie wszystko w porządku tylko kręgosłup czasem dokucza - staram się ćwiczyć ale brakuje czasu - chodziłem na masaże ale nie pomogły. Doktor mówi, żeby dużo pływać na plecach to wtedy pomoże i żeby nie dźwigać. Nie dźwigam więc.
Tak sobie czasem myślę, że zabrakło mi odwagi by szczerze porozmawiać i jak wstąpię do Ciebie na dłużej to przy jakimś "nektarku" pogadamy sobie o starych sprawach.
W ostatnie wakacje wreszcie udało mi się wydrzeć kilka dni i pojechać w góry i uwierz mi lub nie ale była to podróż "mistyczna", tak wiem nie lubisz jak używam tego słowa - tak wiem w życiu nie ma miejsca na mistycyzm ale umówmy się, że to był mój mały, prywatny mistycyzm.
Początek podróży nie zapowiadał niczego nadzwyczajnego - bilet "tam i z powrotem" kupiłem dzień wcześniej, "czerwoniak" na dworzec przyjechał punktualnie, znalazłem pusty przedział i jak tylko ruszył pociąg nalałem sobie kawy i zapaliłem papierosa.
Tak, wiem, że tego nigdy mi nie wybaczysz.
Tak wiem, że to "zgubny nałóg" ale przecież nigdy nie widziałaś mnie z papierosem więc udajmy, że ten temat nie istnieje. I nie denerwuj się już - przecież wiesz, że lekarz Ci zabronił. Tak wiem, że lekarze nic nie wiedzą ale ten był sympatyczny i wcale tak dużo nie krzyczał. I w końcu dał Ci to skierowanie do sanatorium - i po raz kolejny przysięgam, że nie dawałem mu żadnego koniaku.
Do Krakowa dojechałem bez przygód - "problemy" zaczęły się w autobusie do Zakopanego - ktoś zostawił gazetę (niestety "Wyborczą" - nie, nie uschła mi ręka) i machinalnie zacząłem czytać. I teraz uważaj - jadę do Zakopanego i czytam artykuł dowodzący, że Witkacy (opowiadałem Ci o nim jak chodziłem na korepetycje, tak, to ten narkoman co w okularach szwędał się po górach i malował gąsienice, ten sam) nie popełnił samobójstwa tylko zmarł w Łodzi pod koniec lat sześćdziesiątych.
Tyle rzeczy chciałbym Ci powiedzieć... ale w to nie uwierzysz, nauczyłem się gotować! Nie smażę już jajecznicy na suchej patelni, potrafię upiec całkiem zjadliwy sernik, nie przypalam kotletów, przyrządzam rewelacyjnie chiński rosół, jednym słowem jakoś sobie radzę sobie w tym życiu.
Tak wiem początki nie były łatwe - permanentne zapalenia płuc ale chłopak ze wsi zawsze da sobie radę i te kresowe geny po dziadku.
Tak, wiem, że nigdy nie pisałem do Ciebie takich listów
Tak wiem że rzadko pisałem, można powiedzieć, że wcale nie pisałem
Tak wiem, że ten list niczego nie zmieni ale mimo to mam takie niejasne poczucie, że dobrze robię pisząc do Ciebie i nawet jeśli nie przeczytasz nigdy tego listu to jestem pewien, bo cóż mi pozostało oprócz ślepej wiary i bezpłodnej nadziei, że dzięki tym słowom będzie nam raźniej - mnie tu a Tobie tam - i nie bądź taka smutna w końcu kiedyś wreszcie się zjawię...
Tęsknię za tobą przeokropnie - szczególnie wieczorami przy pełni księżyca...
Buziaki.

P.S.
Za miesiąc czwarta rocznica...
Spokojnego snu Tobie i wszystkim obecnym."