Moje zdjęcie
Ma rude włosy, zielone oczy i piegi. Jego matka zmarła gdy miał 35 lat. Ojca nie poznał nigdy. Urodził się późno w nocy w szpitalu z czerwonej cegły. Gdy widzi przestraszoną twarz Franza Kafki ogarnia go smutek. Chciałby wieść spokojne i harmonijne życie a ludziom, których spotka dawać tylko radość, szczęście i dobro. Zawsze, gdy to tylko możliwe, siada nocą na brzegu jeziora i patrzy w okna domu gdzie po raz pierwszy pocałował ukochaną.Ceni szczerość i odwagę. Ma już więcej lat niż Chrystus więc świata nie zbawi...

sobota, 15 sierpnia 2009

AUTOSTOPEM DO "SŁAWY" 3

Najtrudniej opisać Mariana.
Marian pojawił się nagle na ostatnim rondzie obwodnicy Sochaczewa ubrany w brudne, zakurzone spodnie, kurtkę dresową i czapkę z daszkiem. Na oko miał jakieś pięćdziesiąt lat. Było słoneczne popołudnie gasnące w promieniach chowającego się słońca. W tym czasie siedziałem pod dębem zjadając obiadowo-kolacyjny zestaw obowiązkowy (parówka, bułka, kefir, ogórek kiszony). Przejeżdżające samochody trąbiły na Mariana, mięśniaki bez karku rzucały wyzwiskami a przecież Marian szedł sobie prawidłowo poboczem i nikomu nie zawadzał. Gdy zobaczył mnie siedzącego, zatrzymał się i krzyknął "dzień dobry" a potem "smacznego". "Dzień dobry" odkrzyknąłem i "dziękuję". Marian zdjął torbę z ramienia i stanął niepewny. Po chwili spojrzał na mnie wyczekująco i znów powiedział "dzień dobry". "Dzień dobry" odpowiedziałem widząc, że ma ochotę się do mnie dosiąść. Porozglądał się w przód i w tył, patrzył za przejeżdżającym samochodami i w końcu postanowił przesadzić przydrożny rów. Podałem mu rękę gdy wdrapywał się po trawiastym pochyleniu - miał, szorstkie i popękane palce. Usiadł i ciężko odsapnął.
- Na początek się przedstawię, Marian jestem - i wyciągnął do mnie rękę.
- Piotr - przybiliśmy piątkę.
- Ty też do pracy ? - na początku nie zrozumiałem dlaczego tak właśnie zapytał.
- Nie do domu - odpowiedziałem.
- Przydałoby się zapalić, nie masz ? - spojrzał na mnie wyczekująco. Wyjąłem papierosy i poczęstowałem go.
- Przelazłem wszystkie domy i nic, gówno - powiedział rozżalony, zaciągnął się papierosem i spojrzał za przejeżdżającym samochodem. Miał jasne, świetliste źrenice, w których z radością przeglądało się niebo; czyste, szczere, pełne żalu i smutku, głębokie.
Był głodny a ja miałem już tylko skrawek bułki.
- To wszystko przez tych Ukraińców - ciągnął - kupi se kostkę smalcu, nazrywa cebuli i mu wystarczy. Są tam dalej jakieś domy?
- Chyba nie - odpowiedziałem niepewnie, nie wiedząc o co mu chodzi.
Oto siedział obok mnie człowiek który w pełnym tego słowa znaczeniu chodził za pracą. W swoim tobołku miał pewnie wszystkie niezbędne do życia przybory. Był zmęczony, złamany, zgorzkniały, po prostu chodząca rozpacz. Człowiek chodzący za chlebem.
- Wchodzę do jednego na podwórko - ciągnął dalej złamanym głosem - na podwórku sześć traktorów, i to tych dużych, dom wielki, chlew. Podchodzę i się pytam czy jakaś robota jest. A on mówi, że "jest i to od zaraz, trzydzieści złotych dniówka", a żeby cię... trzydzieści złotych i obiad... dziad jeden, oni by chcieli, żeby za darmo pracować...
Światło wpadało w jego oczy jak w pustkę i ginęło gdzieś w środku. Takie oczy mogą mieć tylko skazańcy prowadzeni pod mur. Nie potrafię ich zapomnieć, nie potrafię ich opisać. Nie potrafiłem mu pomóc... Marian wstał i zarzucając torbę na ramię urwał pasek. Zaklął cicho pod nosem, złapał za rączki i poszedł... zniknął.

Brak komentarzy: