Moje zdjęcie
Ma rude włosy, zielone oczy i piegi. Jego matka zmarła gdy miał 35 lat. Ojca nie poznał nigdy. Urodził się późno w nocy w szpitalu z czerwonej cegły. Gdy widzi przestraszoną twarz Franza Kafki ogarnia go smutek. Chciałby wieść spokojne i harmonijne życie a ludziom, których spotka dawać tylko radość, szczęście i dobro. Zawsze, gdy to tylko możliwe, siada nocą na brzegu jeziora i patrzy w okna domu gdzie po raz pierwszy pocałował ukochaną.Ceni szczerość i odwagę. Ma już więcej lat niż Chrystus więc świata nie zbawi...

niedziela, 20 maja 2012

GIEWONT 02:41:48,02













Moja noga po sześcioletniej przerwie znów stanęła na Śpiącym Rycerzu - decyzja zapadła spontanicznie i bez zbytecznego namysłu - wystarczył rzut oka w przewodnik Wyki, szybka kalkulacja czasów przejść i plan sam się skrystalizował - jeśli wyjdę do piętnastej wrócę około dwudziestej pierwszej i już czułem to miłe mrowienie w krzyżu a w głowie dojrzewał plan trasy. W hotelowym pokoju szybkie pakowanie (kompas i gwizdek nieodzowne) i gotowy stanąłem na balkonie patrząc w niebo, które było mgliste i niezbyt zachęcające. W powietrzu czuć było bardziej zachętę niż dezaprobatę więc szybko zrobiłem kawę i z namaszczeniem zapaliłem ostatniego papierosa (ten ostatni zawsze smakuje najlepiej choćby był to setny ostatni). Zarzuciłem plecak, włączyłem stoper i ruszyłem. Postanowiłem nadrobić ile się da na płaskich odcinkach by po wejściu w górę nieco zelżyć tempo (o zawodności tej metody miałem się wkrótce boleśnie przekonać - jej skutki do teraz oglądam na swoich palcach u nóg) i szybkim krokiem ruszyłem Ścieżką pod Reglami. Szybko doszedłem do wylotu doliny Strążyskiej i tu pierwsza niespodzianka - szlak na Giewont przez przełęcz na Grzybowcu był zamknięty "ja nie mogę tego mówić ale ludzie przechodzą" - powiedział ściszonym głosem kasjer w okienku więc w nerwach że nie wszystko układa się po mojej myśli ruszyłem szybko w górę. Na polanie Strążyskiej, skąd widać już Giewont (tym razem we mgle)skręciłem na czerwony szlak i tempo marszu z każdym krokiem zaczęło spadać. Chciałem być za sprytny. Do tego wyszło słońce i zrobiło się wilgotno i parno. Nie pozostawało mi nic innego jak "dostosować prędkość podróży do warunków panujących na szlaku" i swoim normalnym tempem podchodzić i podchodzić i podchodzić ponieważ szlak czerwony niemal aż pod sam Giewont pnie się dość stromymi podejściami gdzie nie ma zbyt wielu płaskich odcinków na oddech i ulgę dla zbolałych mięśni. Szedłem więc dostając coraz częściej zadyszki, przystając dla złapania oddechu, potem starałem się nie forsować tempa i złapać równy choć wolny rytm. To też nie zdawało egzaminu. W końcu zaczęło mi się kręcić w głowie - lekkie zawroty ale nigdy dotąd czegoś takiego nie miałem - kolejne postoje były poświęcone złapaniu koncentracji i jako takiego pionu bo już zaczynałem się chwiać.
Na przełęczy w Grzybowcu siadłem na kamieniu i zacząłem uważniej wsłuchiwać się w swój organizm. Eskapada była wariacka, bez żadnej aklimatycacji, bez żadnej przebieżki pod halach tylko od razu w górę, ciśnienie na wysokości zaczęło robić swoje, w głowie szumiało, oddech się spłycał, do tego nerwy, że nie zdążę wrócić przed zmrokiem i mimo, że naprawdę rozważałem zejście faktycznie oszukiwałem samego siebie. Chciałem i czułem, że mogę dojść na szczy,t pewnie trochę wolniej, dłużej ale podskórnie byłem pewien, że uda mi się. Pełen obaw ale i nadziei szedłem ostrożnie dalej, krok za krokiem racjonalnie gospodarując siłami, szedłem czujnie jak świeżo upieczony emeryt na swój pierwszy spacer po zawale serca. Słuchałem oddechu, słuchałem szumu w uszach, łapałem ostrość na poszczególnych kamieniach i systematycznie nabierałem wysokości. Wtedy na szlaku pojawiły się pierwsze płaty śniegu. Poczułem lekkie mrowienie w żąłądku - zaczyna się robić coraz niebezpieczniej. Śnieg był lekko zmrożony z wyraźnie wydeptaną ścieżką ale z góry zaczęły napływać chmury, wiatr powiewał złowieszczo, widoczność zaczęła się pogarszać i ogólna atmosfera wokół "wyraźnie siadła". Konsekwentnie ignorowałem wszystkie niepokojące sygnały i uparcie szedłem naprzód. Śnieg to pojawiał się to znikał, panorama ograniczała się do jakichś 50 metrów na szczęście ścieżka była wyraźna więc szedłem z coraz bardziej naprężonymi nerwami. Kiepsko się tak idzie, nie ma człowiek czasu by rozejrzeć się wokół, popatrzeć na szczyty, rozkoszować się samotnościa i ciszą ( taka cisza w bezwietrznej mgle dotyka cię niemal cieleśnie wolno przetaczając się wokół jakbyś był otoczony białymi kurtynami, jakby przyroda igrała z twoim strachem urządzając sobie spektakl twoim kosztem bawiąc się w upiorne "akuku") Szedłem przytulony do ścian Siodłowej Turni pnąc się po kamieniach na przełęcz Kondracką mając nadzieję że za chwilę zobaczę choć zarys szczytu ale wciąż widziałem tylko mgłę i chmury. Starałem się po prostu iść i gdy wreszcie osiągnłem przełęcz (z pokaźnym płaszczykiem śniegu)i wciąż nie widziałem choćby śrubki na krzyżu nie było mi do śmiechu. Z jednej strony byłem zmęczony i lekko zdegustowany ale z drugiej wiedziałem że jeszcze tylko łańcuchy i będę zaraz pod krzyżem - to zaraz trwało dobre pół godziny. Na szlaku śnieg mieszał się z osypujacymi kamieniami, nogi miałem jak z waty bardziej z nerwów niż ze zmęczenia, w głowie mi szumiało lecz gdy wreszcie zobaczyłem żelazne szare pręty wszystko odpuściło. Świat też nagle pojaśniał. Zza chmur wyszło słońce (co za kicz) rzuciłem plecak i zabrałem się do pstrykania zdjęć. Chmury przelewały się nade mną, pode mną wokół mnie odsłaniając i zasłaniając słońce i na koniec urządziły mi piękny spektakl z efektem Brockenu z krzyżem w roli głównej.
("Wśród taterników istnieje przesąd, mówiący, że człowiek, który zobaczył widmo Brockenu, umrze w górach. Wymyślił go w 1925 roku i spopularyzował Jan Alfred Szczepański. Ujrzenie zjawiska po raz trzeci "odczynia urok", co więcej – szczęśliwiec może się czuć w górach bezpieczny po wsze czasy".- podaje Wikipedia)
Wreszcie mogłem spokojnie usiąść i zjeść prince polo popijając herbatą z termosu. Sam na wielkiej górze, dłubiąc butem w nosie Śpiącego Rycerza.
Wróciłem żółtym szlakiem przez Dolinę Małej Łąki. Po drodze minąłem ciemnogranatowego ślimaka i wcale mu się nie śpieszyło. Do hotelu wróciłem po zmroku i zdążyłem nawet kupić piwo przed zamknięciem sklepu. Piwo rozpiłem na balkonie i zanim poszedłem spać porządnie rozmasowałem nogi.

niedziela, 13 maja 2012

ZAWRAT 5:28:44,97

Poszedłem, zdobyłem, wróciłem. Spalić twarz na Zawracie - bezcenne. Nie przez słońce lecz przez śnieg. Ostatnie podejście tuż za Zmarzłym Stawem pokonałem w większości na czworakach, twarzą w twarz ze śniegiem, otulony białą pierzynką zimna podczas gdy w plecy wściekle prażyło słońce z bezchmurnego nieba a po karku spływającym potem hulał wiatr. Jeszcze nigdy nie podchodziło mi się tak niewygodnie, tak ciężko, tak mozolnie. Szedłem po śladach zostawionych na śniegu - nie miałem oczywiście ani raków ani kijków. (dlaczego? dlaczego ? bo wcale nie miałem w planach takich długich eskapad, myślałem dojdę sobie do Stawu Gąsienicowego, posiedzę, wypije piwko w Murowańcu i wrócę przez Rusinowa Polanę do Zakopanego ale w miarę podchodzenia rósł mój apetyt, pogoda dopisywała, palce za bardzo nie przeszkadzały więc lazłem coraz wyżej, mimo śniegu mimo coraz większej stromizny, no i nie byłem sam i to dodawało mi otuchy) Podejście z każdym krokiem stawało się coraz bardziej strome i rosło jak nasz dług publiczny. Więc szedłem od punktu do punktu - byle do tych dwóch kamieni, byle do tego dołka w śniegu, jeszcze dwa kroki, jeszcze jeden, jednak wszystkie kombinacje brały w łeb, co chwila musiałem przystawać i czekać na wyrównanie oddechu - to była namiastka walki z górą;samotny człowiek wobec bezwzględnej siły natury. Przede mną szło dwóch ludzi i teraz już rozumiałem dlaczego widziałem ich częściej stojących niż idących. Pełzłem jak Syzyf z kamieniem i wydawało mi się już nigdy nie dojdę do tego niebiańskiego prześwitu gwarantującego odpoczynek Podpierałem się rękami i tak przyduszony do ziemi w wielkiej pokorze jak pokutnik idący do Ziemi Świętej szedłem z modlitwą i przekleństwem na ustach. Przełęcz się zbliżała, nie było wątpliwości ale bardzo wolno jakby celebrowała i przedłużała ostateczny moment wstąpienia. Gdy wreszcie skończył się śnieg zaczęły się skały i sypkie kamienie i znów trzeba było uważać i iść pochylonym, chwytać ostre krawędzie przemokniętymi rękawiczkami (zimą nie da się wejść na Zawrat wytyczonym szlakiem ponieważ jest przysypany i można zapomnieć o łańcuchach, idzie się tzw Starym Zawratem czyli dnem Zawratowego Żlebu). Aż w końcu wszedłem, zawiał wiatr znad doliny pięciu stawów, zawyły z radości zmęczone mięśnie, zaszkliły się rozpromienione oczy. Znów się udało. Tracę coś ważnego, tracę cierpliwość tracę jasność spojrzenia rzucam się na coś bez świadomości konsekwencji. Czasem pobieżnie skalkuluję koszta ale w ostatecznym rozrachunku cena jest o wiele wyższa. Tym razem się udało. Nie spadłem, nie zjechałem na tyłku w dół ośnieżonym wzgórzem a w nagrodę zjadłem pyszną szarlotkę w pustej niemal Piątce. Ogólny bilans dodatni - naładowane akumulatory, więcej krajobrazów w przechowalni pamięci, wejście wiosenne nowym wariantem zrobione i teraz gdy pisze te słowa skóra z twarzy już mi całkiem zeszła i nie jestem już czerwonoskórym pozorantem dla psów. Było fajnie, było wariacko, nieodpowiedzialnie i głupio - szczególnie podczas zbiegania w dół Doliny Pięciu Stawów po nietkniętym stopą lekko zmrożonym śniegu. Poza jakimikolwiek ścieżkami, poza jakimkolwiek poczuciem przyzwoitości, poza jakimikolwiek względami bezpieczeństwa - mała ciemna kropka tocząca się w dół ośnieżonym zboczem. Nikt mnie nie widział, nikt mnie nie krytykował i nikt by mi nie pomógł gdybym wpadł głębiej niż przypuszczam. Słońce, śnieg, pustka,pot i pierwotna radość , czysta jak krajobraz rozciągający się wokół.