Moje zdjęcie
Ma rude włosy, zielone oczy i piegi. Jego matka zmarła gdy miał 35 lat. Ojca nie poznał nigdy. Urodził się późno w nocy w szpitalu z czerwonej cegły. Gdy widzi przestraszoną twarz Franza Kafki ogarnia go smutek. Chciałby wieść spokojne i harmonijne życie a ludziom, których spotka dawać tylko radość, szczęście i dobro. Zawsze, gdy to tylko możliwe, siada nocą na brzegu jeziora i patrzy w okna domu gdzie po raz pierwszy pocałował ukochaną.Ceni szczerość i odwagę. Ma już więcej lat niż Chrystus więc świata nie zbawi...

poniedziałek, 7 listopada 2011

Lament














Na cmentarzu żydowskim w Biłgoraju wszystkie macewy leżą w ziemi, na ziemi, pod ziemią. Kilka postawiono, kilka wmurowano, resztę ułożono na trawie niczym sekrety małych dziewczynek. Trawa z wolna rozrywa dłonie, wrasta w grzywę lwa, gasi płomienie świec, dokarmia jelonka. TEREN otoczono metalowym szkieletem parkanu, bramę obwiązano łańcuchem i powieszono kłódkę. I nie ma śladu Pana Boga - zbawia na innych cmentarzach. A tu hula wiatr roznosząc reklamówki z pobliskiego Tesco, gwiżdże w rozbitych szkłach butelek, potrąca zdeptane niedopałki papierosów.
Dwieście metrów dalej mieszka strażnik. On jeden ma klucz do bram cmentarza. Ma klucz, ma władzę ale w oczach tylko pustka i smutek. Po podwórku biega jego wierny pies - Rudy. Pies nie gryzie i nie ma pustki w oczach. Ma nadzieję i ufność, że każdego dnia jego pan da mu miskę pełną mięsa i pogłaszcze choć raz. I nie strzeli w tył głowy… nie wpędzi do komory z gazem… nie spali żywcem w stodole…

niedziela, 16 października 2011

jasłowstąpienie














Gdy wchodzisz do brudnego pokoju po siedmiogodzinnej jeździe ściągającym w lewo autem musisz bardzo mocno zacisnąć oczy - i nie przejmuj się jeśli od razu nie poczujesz ulgi a małe iskierki rozbłysną czerwienią, poczekaj aż pająk zdąży prześliznąć się w cień a Pan Bóg nadal będzie milczał - dopiero wtedy przypierdol w noc - ale słowa wulgarne nie są w stanie pokrzepić natury twego ducha uwięzionego w brudnej pościeli pod którą za chwilę zmarzną ci stopy więc stajesz i sięgasz po niedopite w podróży piwo, wzrokiem sięgasz aż po horyzont i spijasz krople krwi spływające z chmur zamiast deszczu. Jeśli to nie pomaga, ubierasz się ciepło i wychodzisz. Mijasz dziurawą siatkę, boisko i idziesz do końca bulwarem by skręcić za róg kamienicy, obskurnej oczywiście, i schodzisz. Prowadzą cię schody, prowadzą cię w dół, prowadzą ożywioną dyskusję, prowadzą strużkę śliny, strużkę szczyny, strużkę wydmuszkę poręczuszkę, dochodzisz do drzwi, dobijasz się, obijasz się, przebijasz się, wchodzisz i widzisz ją - przyczynę wszystkiego złego - siedzi samotnie nad gałką oczną i grzebie paznokciem w tęczówce kieliszka. Widzisz ją zgarbioną, pomarszczoną i przez moment masz ochotę się przysiąść ale wyniośle mijasz ją i idziesz do kontuaru a tam tylko Tyskie i Żubr więc odwracasz się na pięcie i znów schody, bulwar, boisko i rzucasz się na łóżko okrywając zmęczone ciało dwiema kołdrami i nagle ... ogarnia cię zniechęcenie - siadasz a lekarz, który już zdążył umyć ręce ale nie zdążył zejść z obrazu mówi ciepłym głosem - "Przecież może pan jeszcze przeżyć pięknie swoje życie". "Jakie kurwa pięknie!!!" rzucasz mu w twarz (pamiętaj żeby mierzyć tuż poniżej nasady nosa). "Mam w dupie nasadę nosa" - myślisz w duchu, a głośno dodajesz, że już masz dość takiego życia, że wreszcie chciałbyś odnaleźć sens i powód, że chcesz przestać szukać, przestać się szwędać bez celu, że chcesz już znaleźć, że jesteś stary, że czujesz się stary, że nie możesz rzuć tego wszystkiego, że nie możesz rzucić tego wszystkiego i tych papierosów, kochanek, kochanków, krówek, kawy, ciągłego sikania pod wiatr, samotności w wilgotnej pościeli, niepewności, deszczu i niewypranych skarpetek więc rzucasz w niego zmiętą koszulą, spodniami i swetrem i zasypiasz...po godzinie, może dwóch...
Budzisz się, wstajesz i wleczesz się do miasta... ale co to za miasto, nędzny pagórek obsadzony blokami, ulice nie krzyżują się nawet pod kątem prostym, co też cię drażni ale idziesz bo tego nauczyło cię życie - należy iść mimo wszystko, mimo strachu, niechęci, zmęczenia i dochodzisz do kościoła, ale kościół jest nowy, co za niefart, w nowym kościele nie ma jeszcze Boga. Księżom się wydaje że wystarczy pozlepiać kilkaset cegłówek i już jest kościół, gówno, nie ma bo z kościołem jest jak z bocianim gniazdem. Najpierw wspinasz się na słup, układasz oponę potem gałęzie, mościsz słomę i czekasz, czekasz rok, czekasz drugi, mijają kolejne wiosny, kolejne bociany fruną przez wieś ale gniazdo jest nadal puste, mija kolejna wiosna i pewnego słonecznego dnia gdy wracasz z wieczornego dojenia krów wreszcie słyszysz upragniony, wyczekiwany klekot. Tak samo Pan Bóg, zjawia się nagle ale wpierw musi oswoić miejsce, przyjrzeć się ludziom, posłuchać ich modlitw, przebaczyć im grzechy i wreszcie, kiedy już pozna ich dusze, zamieszkać w przygotowanym tabernakulum. Są kościoły, do których nie wprowadza się nigdy.
Nad potrójnymi, dwuskrzydłowymi, drewnianymi drzwiami wmurowano aż sześciu świętych, w tym dwie kobiety: błogosławiona Salomea i św. Kunegunda, św.Franciszek, św. Maksymilian Maria Kolbe, bł. Jakub Strepa, św. Bonawentura (sprawdzić różnicę między świętym a błogosławionym). Nie wiesz - pilnują czy zapraszają - mimo wszystko wchodzisz (ścisz lub wyłącz komórkę) i już jest nieźle bo woda święcona święci się w nieoszlifowanej rynnie z surowego żelaza. Moczysz opuszki palców, czynisz znak krzyża i wchodzisz. Wchodzisz w mgłę żółtego światła bijącego znad ołtarza. Światło, przefiltrowane przez smukłe witraże, przewierca ci duszę i stajesz w miejscu obezwładniony boskim majestatem. Cicho stąpasz po posadzce i ruszasz niepewnie lewą nawą. Twój wzrok pada na drogę krzyżową, takiej jeszcze nie widziałeś. Nie widziałeś takiego Chrystusa, który pada na przejście dla pieszych a przechodnie idą dalej, pomimo niego, pomimo wszystko, ty też idziesz dalej i widzisz na każdym kolejnym obrazie mnicha w czarnym kapturze i nie wiesz czy to przyjaciel czy wróg - jest tajemniczy i zwodniczy, modli się ?, współczuje ? Powietrze szeleści kaszlem staruszek, mijasz konfesjonały rzędem oskrzydlające obie nawy. Ich kształt i kubatura przywodzą na myśl przedsionek piekła, właściwie nie przedsionek a windę, którą bohater jakiegoś kryminalnego filmu zjeżdżał na wieczne potępienie. Mieszają ci się obrazy, mieszają odczucia, ale idziesz dalej, fotografujesz, patrzysz i widzisz kolejnego Chrystusa zawieszonego na ścianie i jakby na pocieszenie okrytego białą smugą reflektora, wasze oczy spotykają się, jego wzrok jest martwy, drewniany a twój? co widzisz ? potrafisz odpowiedzieć sobie na to pytanie ? potrafisz zrozumieć co ten człowiek przybity do krzyża zrobił dla ciebie? Może tak jak ty włóczył się po kościołach, synagogach, rynkach i miasteczkach by wreszcie, po latach, odnaleźć sens i cel swojego życia ? Dlaczego jesteś niepewny?
Na środku kościoła ustawiono katafalk. Stawiasz na nim aparat i fotografujesz witraże. Matryca aparatu cicho chrzęści jakby mieliła miniaturowe chrząszcze. Masz poczucie że wszystko wokół zaraz się rozpadnie, rozpryśnie jak małe szkiełka witraży a jednocześnie fascynuje cię kolor cierpienia malującego się na twarzy krzyżowanego Chrystusa. Naciskasz spust migawki i zamykasz Chrystusika w swoim czarnym pudełeczku, od teraz masz go tylko dla siebie. Będziesz patrzył na niego w nocy i z niewytłumaczalnym zachwytem analizował wyraz jego twarzy, podziwiał zestawienie ciepłych kolorów i cieknącej krwi, przyglądał się bacznie jak wycieka z niego życie. Będziesz się wstydził. Będziesz żałował i bezrozumnym wzrokiem szukał współczucia i pociechy u bliźnich. Być może ktoś zaprosi cię do domu, zaparzy herbaty, ukroi ciasta i zapłacze nad twoim losem.
Gdy wrócisz do pokoju usiądziesz w kącie. Oprzesz plecy o ścianę a usta o brzeg puszki i pociągniesz długi łyk. Zapalisz faję i zastygniesz na kilka długich godzin patrząc w okno. Lub w sufit.
Wstaniesz gdy zacznie świtać...

środa, 28 września 2011

muzyczna podróż sentymentalna







Licealistą będąc zabrałem się pewnego wieczoru do tłumaczenia Stinga. Nie pamiętam już czy miałem tekst czy też spisywałem słowa z taśmy magnetofonowej, w każdym razie piosnkę przetłumaczyłem. Pamiętam żółtą tapetę na ścianie i brązowy klosz lampy z przypalonym materiałem. Jakości przekładu ani jego wersji literackiej nie pamiętam za to do dzisiaj z niewielkimi wpadkami potrafię piosnkę tę zaśpiewać tzn. tak zaprezentować wokalnie, że słuchacze po krótkim wprowadzeniu mogą się zorientować czego słuchali.

jestem tak stary, że:
jechałem pociągiem ciągniętym przez lokomotywę
bronowałem pole koniem
kosiłem trawę kosą
oglądałem czarno-białą telewizję
pamiętam przemówienie Jaruzelskiego w telewizji

taką oto zabawę przyniosła mi moja żona, z zajęć ze swoimi dziećmi...

czas mija - co zapamiętam z dziś - motocyklistę z brudnym kierunkowskazem, którego omal nie przejechałem, małą Olę w białej koszulce z numerem siedem, która cienkim głosikiem woła "pseplasam", słońce wolno wykluwające się z mgły, lepkie zmęczenie dusznym dniem, czy może ten moment, w którym próbuję sobie to wszystko przypomnieć siedząc nad rozgrzanym od pościeli notebookiem...
czas pokaże
może nawet pokarze

sobota, 17 września 2011

"Cześć sąsiad"

Każdy z nas nosi w sobie magnes - wiem to na pewno. Mój magnes przyciąga ludzi co najmniej dziwnych, zazwyczaj w podeszłym wieku, ubogich, niemal biednych ale starających się zachować godność i zazwyczaj płci męskiej. Gdy podchodzą, już z daleka dają mi znać patrząc mi prosto w oczy. Na dnie tych oczu zawsze tli się iskierka nadziei a na ustach błąka się zawstydzony uśmiech. Idą uważnie stawiając stopy i nigdy nie tracą mnie z pola widzenia. Nazwałbym takie zachowanie mobilną hipnozą - idą, patrzą, hipnotyzują - ich ciało determinuje mój bezruch. Opleciony siatką spojrzeń nieruchomieję czekając na pierwsze słowa, padające często z bezzębnych ust.
- Cześć sąsiad !
- Dzień dobry - odpowiadam grzecznie, nasze dłonie spotykają się na moment w męskim, twardym uścisku i obaj idziemy w swoja stronę.
Pierwszy kontakt miał miejsce trzy miesiące temu podczas wakacji. Ja wynosiłem śmieci ON szybkim krokiem zmierzał w nieokreślonym kierunku. Gdy był około dziesięć metrów ode mnie zdecydowanym głosem zawołał:"Dzień dobry" uśmiechnął się usprawiedliwiająco i oddalił się równie szybko jak zjawił. I tak to się zaczęło. Mijały dni a gromkie "Dzień dobry" padało z coraz bliższej odległości, by pewnego dnia padło wprost, na wyciągnięcie dłoni. Na moment spotkały się nasze spojrzenia by po chwili rozminąć się i rozejść.
ON jest żonaty i ma psa. Żona nosi okulary i nie mówi "dzień dobry". Chyba nie wie co robi jej mąż. ON zazwyczaj nosi jasne koszule a w ręku zawsze ściska jakąś torbę. Ma starannie przystrzyżoną bródkę i chodzi lekko zgarbiony. Pewnego słonecznego dnia dziarsko przemierzając podwórko nagle zmienił kierunek spaceru i ruszył zdecydowanie w moim kierunku. Gdy był krok przede mną wyciągnął rękę i zawołał:" Cześć, sąsiad". Nasze dłonie spotkały się w na chwilę w męskim uścisku i tak została nawiązana znajomość - krótko, mocno, trwale - odtąd zostaliśmy kumplami.

wtorek, 6 września 2011

Wschód słońca nad Tarnicą



Studnia - smukły,wyniosły, kościsty żuraw na tle gór - wyglądała jak szubienica.
widły diabła

Komórkę nastawiłem na drugą dwie.Gdy zadzwoniła za oknem padało. Ubrałem się i wyszedłem przed domek. Deszcz tylko mżył dlatego istniał ułamek nadziei, że wyprawa się uda. Dałem szansę naturze i zapaliłem przeczekującą fajkę. Natura jednak nie dała się zwieść. Chlusnęła mi w twarz podwójną dawką wody popędzoną silnym podmuchem wiatru - deszcz rozpadał się na dobre. Dopaliłem i wróciłem do środka.
Tak było niemal codziennie - deszcz, sine chmury, chłód i ponury krajobraz skąpany w granacie. Buty odmówiły posłuszeństwa i nabrały wody aż po języki. Ubrania zaszyły się wilgocią, więc dlaczego akurat dziś miałoby być inaczej? Dlaczego właśnie dziś miałoby zaświecić słońce? Tylko dlatego, że jakiś idiota z centralnej Polski wymyślił sobie rajd na szczyt w świetle porannych promyków? Olałem deszcz. Poszedłem do kuchni i nastawiłem wodę. Czekając na wrzątek zrobiłem dwa składańce i tak sobie kombinowałem w myślach:"Do Wołosatego mam jakieś czterdzieści kilometrów, czyli około godziny jazdy. Jak dojadę i nadal będzie padało mogę jeszcze z godzinkę posiedzieć w aucie. Jak nie przestanie to wrócę. A może trochę zelży...?" Tak sobie myślałem smarując chleb masłem a o szyby deszcz dzwonił letni. Zagotowała się woda, zalałem kawę i z parującym kubkiem znów wyszedłem przed domek. Nadal padało. Nadal wściekle padało i nie zanosiło się na przejaśnienie. Dopaliłem i wróciłem zdruzgotany. Zapakowałem termos i kanapki, zarzuciłem plecak i ruszyłem w deszcz. W deszcz, którego już nie było, który między wejściem mym i wyjściem łaskaw był się skończyć kulturalnie i niepostrzeżenie a na niebie, w które spojrzałem z niedowierzaniem, pojawiły się nieśmiało tu i ówdzie gwiazdy. "Boże, pomyślałem, czym sobie na to zasłużyłem, że tak oto bez uprzedzenia chmury rozgoniłeś dając mi iskierkę nadziei?" Odpowiedzi nie było, tylko ciemność stała się głębsza i wiatr powiał złowieszczo. Wsiadłem do samochodu i trzasnąłem drzwiami. Nie padało. Zjechałem z góry - nie padało. Minąłem Wetlinę - nie padało. Minąłem dziewięć lisów, w tym siedem żywych - nie padało. Minąłem zad jelenia chowający się w krzakach - nie padało. Minąłem tablicę z napisem "Uwaga jelenie", "Uwaga rysie" , "Uwaga niedźwiedzie" - nie padało. Minąłem zakręt na Wołosate i zobaczyłem czerwone światło lampy migające na końcu czarnej drogi. Zwolniłem. Nie padało. Czerwona lampa była coraz bliżej. Niby odwrócone wahadło przecinała ciemność oświetlając przydrożne zarośla i mokry asfalt. Nie padało. Byłem coraz bliżej i wtedy zobaczyłem człowieka w mundurze a za nim samochód z zielonym napisem. Zatrzymałem się i włączyłem awaryjne światła. Człowiek w mundurze podszedł od strony kierowcy i zatrzymał się. Opuściłem szybę.
- Dobry wieczór, Straż Graniczna, proszę dokumenty wozu i prawo jazdy.
A więc o to chodzi - szukają przemytników , kłusowników i licho wie kogo jeszcze.
- I dowód osobisty - dorzucił Strażnik. Nie pamiętam jego twarzy. Wydaje mi się, że miał wąsy. Wziął moje dokumenty i zaniósł drugiemu strażnikowi czekającemu w furgonetce.
- Dokąd pan jedzie? - zapytał gdy wrócił.
- Chcę wejść na Tarnicę i zrobić zdjęcia wschodzącemu słońcu - odpowiedziałem. Aparat leżał obok, na siedzeniu pasażera. Strażnik spojrzał i pokiwał głową.
- Skąd pan jedzie ? -zapytał
- Z Dołżycy. Mieszkam pod Łopiennikiem - znów pokiwał głową i tak jakoś wyczekująco stanął i lustrował mój samochód. Wysiadłem i obaj popatrzyliśmy w niebo. Gwiazd już nie było widać.
- Na wakacje - zagadnął strażnik.
- Tak - odparłem - córka lubi jeździć na koniach.
Rozmowa wyraźnie się nie kleiła. Przestąpiliśmy z nogi na nogę.
- A panowie tak całą noc ? - zagadnąłem.
- Taka służba - odpowiedział strażnik - czasem całe sześc godzin w siodle.
Drugi strażnik podał moje dokumenty przez szybę.
- W porządku, może pan jechać - powiedział.
- Dziękuję - odrzekłem - i spokojnej nocy.
Zamknąłem drzwi i odjechałem zostawiając ich w ciemności. Wjechałem do Wołosatego. Ciemność, żadnych lamp, budynki schowane w mroku, kontury drzew, cisza. Po prawej stronie tablica - "Ostatni parking przed wejściem do parku" - po chwili znak "zakaz wjazdu", domy po lewej, przystanek po prawej, drewniana budka i przekreślony znak "Wołosate". Zawróciłem na parking. Wysiadłem, założyłem plecak i ruszyłem. Ciemność, szum drzew. Idę przeglądając się w ciemnych ślepych, zamkniętych oknach cichych domów. Mijam budkę gdzie w normalnych godzinach można kupić bilet, skręcam w lewo i poprzez kładkę wchodzę na szlak. Słysze jak pod stopami chlupocze błoto. Już nawet nie staram się go omijać. Trzymam pion ostrożnie i twardo stawiając stopy. Mijam cmentarz i po kilku chwilach staję przed studnią. Cisza. Nie pada. Jest zbyt ciemno by zaglądać do środka. Mijam wyniosłego żurawia i ruszam przez łąki w kierunku ściany lasu. Woda chlupie, opadają krople rosy pomieszane z kroplami deszczu. Idę pomiędzy drzewa, w nieznane, w kolejny gąszcz tajemnych przejść, pagórków. Idę, ale idę szczęśliwy i szczęściem największym jest świadomość, że wszyscy inni jeszcze śpią i nim tu dojdą mnie już tu nie będzie.
Między drzewami, kątem oka, dostrzegam przefruwający kształt.Orlik krzykliwy przeleciał obok mnie w odległości może trzech metrów, ale w jego locie było tyle maestrii, godności i całkowitej obojętności na człowieka idącego ścieżką, że poczułem się jak zbyt mała myszka nie warta nawet spojrzenia szlachetnego ptak. Przeleciał bezszelestnie i wsiąkł między drzewa równie niespodziewanie jak się pojawił.
"Stąd po niebo wszystko twoje"

# # #

Skręcam w prawo, na żółty szlak. Po lewej stronie spoza chmur próbuje przedostać się słońce - bezskutecznie. Wiatr przestaje na moment wiać ale cisza nie zapada. Jakbym wędrował przez szklankę pełną mleka, spętany białym kaftanem delikatnej niewyczuwalnej mgły, widzę zaledwie na kilka metrów wokół. Jestem już blisko. W oddali majaczy zarys ogrodzenia. Wchodzę na kamienny taras i dokładnie w tym samym momencie zza chmur wyłania się słońce. Jest już wysoko nad horyzontem więc o widowiskowym efekcie nagłego wyskoku ponad linię szczytów nie ma mowy ale mimo wszystko natura okazała się być nader łaskawa nie skąpiąc mi promieni w czystej nieprzefiltrowanej przez chmury formie. Czym prędzej więc wyjmuję aparat i zaczynam pstrykać zdjęcia - oczywiście krzyż, krzyżyki wbite wokół płotu, słońce i zakończone fiaskiem próby z panoramami - chmury okazały swą niższość bezpardonowo zasłaniając wszystko poniżej lasu. Wieje. Białe kosmyki mlecznej mgielnej waty, spętane, skłębione, zaplątane w źdźbła traw łaskoczą kamienną pokrywę szczytu. Zjadam kanapkę, baton, popijam kawę. Wokół tylko biel - najwyżej położona izolatka dla psychicznie niedostosowanych. I bardzo dobrze - mgła tłumi jakiekolwiek odgłosy a gdy wiatr przestaje świszczeć namacalnie czuję gęstość ciszy. W takim "domu wariatów" mógłbym zostać na dłużej, na bardzo długo, aż do zupełnego "wyzdrowienia". Obchodzę szczyt. Dookoła pełno małych i dużych krzyży, niczym pole walki po przegranej bitwie. Majaczą pochylone kikuty rozczesując popychane wiatrem obłoki. Nie słychać już szczęku oręża, kości zostały uprzątnięte i dyskretnie zasypane, krew wsiąknęła w ziemię, trawa przykryła ślady kopyt, kamienie przysypały ślady po kulach armatnich. Szczyt został zdobyty.


# # # #

Zamykam termos, pakuję aparat, zakładam plecak i stawiam pierwszy krok w dół szlaku i wtedy nagle nadpływają chmury, słońce niknie w styropianie mgły, zapada szary poranek, i natychmiast robi się ponuro - kilkanaście minut w prezencie by móc cieszyć się bezbrzeżną samotnością mija - schodzę a za mną zasuwa się kurtyna z wiatru i chmur. Teraz wystarczy już tylko "na nowo ułożyć się z twarzą" i stawić czoło nadchodzącym "barbarzyńcom".

środa, 20 lipca 2011

wybiegi w przedbiegach

Znów jest noc - ciemna gęsta, pełna połamanych drzew po niedawnej burzy, duszna i niepokojąca. Nie mogę zasnąć - jutro wyjeżdżamy w pełnym rodzinnym składzie w Bieszczady - czytam przewodnik Pascala, obmyślam miejsca, które można odwiedzić, analizuję trasy i próbuję się jakoś oswoić z myślą, że jutro już nie będę spał w swoim łóżku.
Wczoraj przebiegłem z parkingu w Lesie Łagiewnickim aż do kapliczki św Rocha i z powrotem - bez "zatrzymanki". Było zupełnie lekko a trasa zdawała się biec cały czas z górki. Słonce wschodziło po prawej ręce, cienie drzew kładły się na lewo - tak zorientowany ruszyłem w las. Początkowo miałem plan dobiec jak najdalej i w miarę sił wrócić. I zaczęło się całkiem nieźle, pod stopami miękki trakt prowadzący lekkim spadkiem w dół niósł mnie niemal w prostej linii wzdłuż asfaltu więc bezpiecznie mogłem oddać się rozmyślaniom. Po jakimś czasie ścieżka zaczęła lawirować i lekko odchylać się ku wschodowi. Zacząłem więc kombinować gdzie by tu skręcić by trzymając jaki taki azymut biec prosto przed siebie. Po kilku wąskich i niepewnych odnogach skręciłem w wąską ścieżkę idącą lekko w lewo, i niby biegła prosto ale po kilkunastu metrach miałem już słońce za plecami. Niby to powód do niepokoju ale samo uczucie, że oto uciekam wschodzącemu słońcu, delikatne ciepełko rozpływające się po plecach i aura następującej po mnie pełnej światłości powodowała, że miałem to gdzieś. Często mi się to zdarza - mam jakiś plan, zaczynam go realizować, a czynniki zewnętrzne go weryfikują. Przestałem się bać, że się pogubię i po prostu biegłem. Takie zmiany nastroju znakomicie rekompensują zmęczenie i staja się namiastką medytacji. Bo czymże w rzeczy samej, w swym najgłębszym jądrze tajemniczym jest bieg jeśli nie rozmową z samym sobą, ze swoim organizmem, wtłoczonym między niebo a ziemię lekko okrytym szatą zwiewną dążącym coraz dalej ale i głębiej. Bieg jest jak sen, roją ci się jakieś obrazy, wyobraźnia roztacza przed tobą najdziwniejsze wizje a czasem najprzyziemniejsze - ostatnio meblowałem dom nad jeziorem - stałem w szczerym polu z piłą w ręku a przede mną drewno nabierało realnych kształtów szafy czy łóżka... i wtedy usłyszałem przejeżdżający autobus, czyli pojawiła się w pobliżu ulica, czyli jestem na dobrej drodze, czyli że się nie zgubiłem, czyli wszystko jest w porządku tylko czemu słońce mam za plecami a nie po prawej ręce i co robi obok mnie to wyschnięte koryto małego strumyka? Zupełnie mnie to nie ruszyło. Skoro jest asfalt a ja biegnę wzdłuż niego to póki co nic mi nie grozi. Biegłem więc dalej, w słuchawkach delikatnie plumkał Arvo Part, słońce grzało coraz odważniej, wszystko układało się pomyślnie. No może gdzieś w tyle głowy kiełkowała myśl, że warto by poszukać drogi powrotnej. Oczywiście najłatwiej jest się wtedy odwrócić i pobiec po własnych śladach tą sama drogą ale tego chronicznie nie lubię więc biegłem dalej rozglądając się za ścieżką w lewo gdy nieoczekiwanie zobaczyłem prosto przed sobą drewniane ściany kapliczki i wtedy zrozumiałem, że nieświadomie zatoczyłem koło i dobiegłem do kapliczki od tyłu a ulica po której jechał autobus, była prostopadła do tej wzdłuż, której biegłem. Byłem "w domu". Dobiegłem do "mojego" asfaltu i spokojnie ruszyłem w drogę powrotną tym razem trzymając się w możliwie blisko ulicy starając się wrócić jak najkrótsza drogą na parking gdzie zostawiłem samochód. Trochę się bałem, że nie wytrzymam i stanę pomny faktu, że do tej pory biegłem niemal cały czas z górki ale nadal biegłem równo i tak jakoś rokująco i spokojnie. Ścieżka była wąska, początkowo wznosiła się na mały pagórek by po chwili biec już po płaskim terenie wzdłuż szpaleru drzew oddzielających mnie od jezdni i mimo, że nie lubię długich prostych biegłem śmiało nie męcząc się. Minąłem szpital gruźliczy gdzie spokojnie umierali nałogowi palacze, minąłem portiera popalającego sporta z kolegą kończącym nocną zmianę, minąłem bramę, podjazd, ławki dla odwiedzających, czekających na autobus i znów zanurzyłem się w las coraz gęstszy, coraz bardziej zachłanny, coraz bardziej mroczniejący, tajemniczy, zastygły w ciszy i skupieniu, cierpliwie czekający na moją potępioną duszę.

sobota, 18 czerwca 2011

zaćma księżycowa



poszedłem sfotografować zaćmienie księżyca
ale chmury przyćmiły zaćmienie
i zdjęcia okryły się cieniem

środa, 15 czerwca 2011

wybiegi

Kilkanaście dni temu spróbowałem pobiegać. Ubrałem dres i buty, na uszy włożyłem empetrójkę i ruszyłem. Trasę opracowałem krótką - najpierw z górki, uliczką obok działek, potem przez Park Ocalonych następnie Wojska Polskiego do ASP i z powrotem Strykowską. Niespecjalnie lubię bieganie i duży w tym udział WF-u odbytego za młodu. Pot, znój, męczarnia niewymowna, płytki oddech i pieczenie w gardle ale mimo to pobiegłem. Kryzys dopadł mnie w Parku Ocalonych. Stanąłem psychicznie, wola walki gdzieś odeszła więc porozciągałem się trochę i marszem wróciłem do domu i tak było przez pierwszych pięć dni - park klinował mnie psychicznie - stawałem jak wryty i ani kroku dalej. Machałem rękami i nogami markując niby rozgrzewkę. Uspokajając oddech i wyrzuty sumienia po piętnastu minutach ruszałem dalej. Jednak tylko przez kilka pierwszych kroków było lżej, pod ASP dopadał mnie kolejny kryzysodół i do domu już tylko dospacerowywałem. Brnąłem w próżnię bez celu i oparcia w czymkolwiek. Następnego dnia znów wstawałem, zakładałem empetrójkę plus wdzianko i biegłem, stawałem w parku i stamtąd dochodziłem do domu. Po trzech dniach udało mi się przebiec trasę na dwa razy a w sobotę rano wstając z łóżka wiedziałem, że tego dnia pokonam całą trasę bez przerwy i tak też się stało, tak po prostu jakbym wreszcie dostał przepustkę lub pozwolenie na pokonanie całego dystansu - mój organizm podbił pieczątkę pozwalającą na przekroczenie kolejnej granicy... Potem było różnie - raz lepiej, raz gorzej. Czasem stawałem, czasem przebiegałem bez przystanku ale jedno pozostało - satysfakcja i pewna doza spokoju, która pozwalała zebrać myśli i poczuć się we właściwym miejscu i czasie przy dźwiękach budzącego się miasta i wtórze ćwierkających ptaków.
Po dwóch tygodniach pokonuję całą zaplanowaną trasę co w moim przypadku - człowieka, który z trudem osiąga stawiane sobie cele, to nie lada wyczyn. Powolutku próbuję zwiększać dystanse. Trasy wybieram poboczne - wąskie, zarośnięte ścieżki w parkach, zapyziałe uliczki pełne błąkających się kotów, miejsca odludne i zapomniane.

sobota, 16 kwietnia 2011

rabszynpszczynaolkuszkrakówoświęcim




















alchemiczne wzory kreślone w powietrzu dymem z papierosa

właściwie czemu nie ?
jutro nie powiesić się ?


zdjęcie powyżej to fragment obrazu Malwiny de Brade z wystawy w Centrum Kultury Żydowskiej w Krakowie. Obraz inspirowany był twórczością Isaaca Bashewisa Singera "podkreślający sentymentalny stosunek do czasu, który bezpowrotnie minął..."

Obraz w oryginale jest kolorowy jednak tonacja czarno-biała bardziej do mnie przemówiła - w końcu jak się człowiek przez tydzień obraca między ruinami, drutami kolczastymi a trzema pozbawionymi złudzeń akustykami to świat przestaje się jawić jako przyjazne miejsce



wtorek, 1 marca 2011

kosmiks

Podobno cała ta zagmatwana, pełna niedomówień i zagadek historia miała swój początek w statku kosmicznym, na pokładzie którego pilot Pirx i pisarz Kafka mknąc przez kosmiczne przestworza bezskutecznie próbowali uprać swoją brudną bieliznę. Pierwszy nudził się niemiłosiernie, drugi notorycznie umierając ze strachu pisał z przerwami czwartą część swej słynnej, nigdy nie dokończonej "trylogii samotności" pt."Kosmos". W niewyjaśnionych do dziś okolicznościach rękopis tego dzieła wrócił na Ziemię i wpadł w ręce niejakiego Gombrowicza, który po przetłumaczeniu tekstu zmienił kilka zasadniczych faktów, dla niepoznaki wplótł kilka słowiańskich wątków i zachowując oryginalny tytuł wydał książkę pod własnym nazwiskiem. Do dziś trwa spór pomiędzy badaczami literatury a znawcami cybernetyki, kto był pierwowzorem Józefa K. i w jaki sposób rękopis trafił na Ziemię.
Podobno w archiwum IPN istnieją dokumenty łączące wszystkie elementy tej zagmatwanej układanki a trop prowadzi rzekomo aż do Afryki gdzie w latach siedemdziesiątych pod powierzchnią Sahary dokonano fascynującego odkrycia. Późnym popołudniem tuż przed przerwą na pojenie wielbłądów trafiono na kadłub statku kosmicznego o bardzo zaawansowanej technologii nie spotykanej dotąd na Ziemi. Pikanterii całemu zdarzeniu dodaje fakt, iż po odkopaniu wraku stwierdzono iż w kokpicie statku tuż nad panelem sterowania ktoś wyrył cienkim, metalowym narzędziem napis tej oto treści - "Tu byłem - Pirx" a pod spodem, zupełnie innym charakterem pisma ktoś inny dodał pięć kolejnych słów "Ja byłem wcześniej - Tony Halik". Specjalny sztab ekspertów potwierdził ponad wszelką wątpliwość autentyczność obu tych podpisów. Niestety na pokładzie statku nie odnaleziono śladów bytności człowieka ani żadnej innej istoty. Wrak prawdopodobnie pocięto i przewieziono na poligon w jednym z krajów Bliskiego Wschodu a beduinów pracujących przy wykopalisku utopiono w Nilu aranżując jego wiosenny wylew.
Cała ta sprawa pewnie nigdy nie ujrzałaby światła dziennego gdyby nie tajemnicze nagranie, które na początku dwudziestego pierwszego wieku pojawiło się na jednym z portali internetowych (jego zapis w formie audiowizualnej poniżej). Jest to rzekomo rejestracja zdarzenia, mającego miejsce na pokładzie statku.
Pierwszy głos sprzeciwu nadszedł z Rzymu skąd kościół rzymsko - katolicki, który jak wiadomo słynie ze swej powściągliwości w wydawaniu sądów w krótkim oświadczeniu stwierdza co następuje: "Jesteśmy, byliśmy i niewątpliwie będziemy nieugięcie trwać w przekonaniu o boskim i nadprzyrodzonym prapoczątku ludzkiego stworzenia, którego inspiracją i siłą sprawczą jest siła boska nie dająca się objąć i zdefiniować rozumem ludzkim. Jakiekolwiek próby porównywania przekazania Dekalogu w formie kamiennych tablic Mojżeszowi na górze Synaj z nagraniem odnalezionym we wraku statku, któremu przypisywane są podobno nadprzyrodzone pochodzenie są bezpodstawne, mylące i godzące w dobre imię kościoła i całej wspólnoty wyznającej wiarę. Rzekome podobieństwo obu "nośników informacji" jak wyraziła się jakaś lewicująca gazeta jest zupełnym nieporozumieniem co dla ludzi światłych i wykształconych jest sprawą oczywistą i niepodlegająca dyskusji a twierdzenia iż postaci uwiecznione na nagraniu to Adam i Ewa trącą absurdem i mogą być wiarygodne jedynie dla ludzi małej wiary, laików i ateistów."
W sukurs Watykanowi przybyła natychmiast pewna środkowoeuropejska rozgłośnia radiowa, prowadzona przez otyłego księdza noszącego zawsze ciemne okulary, organizując naprędce pielgrzymkę solidarnościową, na której oprócz osób w podeszłym wieku, widziano pewnego polityka, wtedy noszącego jeszcze wąsy, który na jednym z postojów wygłosił płomienne przemówienie dobitnie i rzeczowo uwypuklając ideowe cele tak ohydnego ataku na kościół, wiarę i gatunek ludzki jako taki a następnie niesiony euforyczną reakcją zgromadzonych emerytów i rencistów pokrótce streścił program nowotworzonej przez siebie partii jak i też zręby nowoczesnego ustroju państwa, który stworzy gdy obejmie urząd prezydenta lub premiera.
Towarzyszący mu asystent, człowiek słusznej postury o rozbieganych oczkach, starannie przystrzyżonej bródce i szelmowskim uśmiechu fryzjera, ubrany w nienagannie skrojony garnitur i lakierki pod kolor dodał na zakończenie iż w bliżej nieokreślonej przyszłości ponad wszelką wątpliwość dowiedzie iż za całą tą grubymi nićmi szytą prowokacją stoi nie kto inny jak szpiedzy wrogiego wywiadu i on, tak jak tu stoi, nie spocznie w dążeniu by cała sprawa została dogłębnie i całościowo wyjaśniona. Z dziennikarskiego obowiązku warto nadmienić, iż pielgrzymka nie dotarła do celu swej podróży ze względu na niesprzyjające warunki atmosferyczne co też będzie w przyszłości przedmiotem badań odpowiednich komisji.
Zwolennicy Darwina z laickiej części Europy dali szybki odpór stwierdzając iż nagranie jest ewidentnym dowodem na prawdziwość teorii ewolucji a statek kosmiczny nie był statkiem tylko wehikułem czasu, który cofnąwszy się do momentu tuż przed przejściem organicznych form życia ze środowiska wodnego w lądowe uwiecznił ten akt w niniejszym nagraniu.
Jeśli chodzi o identyfikacje postaci owego tajemniczego nagrania to grupa dziennikarzy udała się do Pragi w celu zaprezentowania nagrania babce Franca Kafki - kobiecie wiekowej i mającej jak się okazało na miejscu niejakie problemy z pamięcią i niestety ze względu na podeszły wiek owej damy nie udało się uzyskać żadnych wiążących informacji.
Są to oczywiście tylko hipotezy i domysły pasjonatów poszukujących prawdy jednak w roku 2089 akta spoczywające bezpiecznie w IPN mają zostać odtajnione i być może wtedy dowiemy się całej prawdy. Dla naukowego porządku warto dodać, że ekshumacja i badanie zwłok Franza Kafki, obywatela Gombrowicza i Tonego Halika nie rzuciły nowego światła na tę mroczną i skomplikowaną sprawę a ciała pilota Pirxa, mimo zakrojonych na szeroką skalę poszukiwań nie odnaleziono do dziś.

Gdy sprawa nieco przycichła grupa StangeZero w lakonicznym oświadczeniu dla MTV zdecydowanie odcięła się od jakiegokolwiek związku z tą sprawą a jej prawnicy ostrzegli, że wejdą na drogę sadową z każdym kto będzie twierdził, że jest inaczej.


czwartek, 13 stycznia 2011

inne spojrzenie na kwestię świtu

ze świtami tak już jest, że zawsze przychodzą nie w porę
czasem zbyt wcześnie
wtedy trzeba opuścić ramiona - kochanki / kochanka - niepotrzebne skreślić
przeprosić się z ubraniem
słońcem umyć twarz
myśli odwrócić na zewnątrz

świt to śmierć nocy

sobota, 1 stycznia 2011

Zamrucz mi, Boże

Nowy Rok w oparach płodów rolnych
korki szampana strzelały bardzo długo, bardzo cicho i jakoś tak z oporami
dobrze przy Cure misiepisze
grudniową porą ponownie nawiedziłem Tatry po pas zapadając się w śniegu na szlaku prowadzącym na Giewont, przy blasku księżyca i migocie gwiazd, w cieniu zazdrosnych chmur, które raz po raz bezpardonowo zawłaszczały kamienne wdzięki śpiącego rycerza

nie ma nic trudniejszego, niż ciekawie opisać nudę

słucham czego tylko się da by jakoś się z siebie wyssać,pobudzić - tak do czegokolwiek ale póki co nie mogę zassać

pewnym antidotum na marazm piśmienny byłoby podsumowanie minionego roku ale nie ma czego podsumowywać to znaczy jest ale nie jest ciekawe a ja nie jestem buchalterem

coraz częściej zdaję sobię sprawę z ograniczeń jakie stawia pisanie na blogu bo:
z jednej strony można pisać WSZYSTKO i opisywać każdy nieistotny szczegół istnienia a z drugiej nie można napisać tego najważniejszego, najintymniejszego, najszczerszego bo:
to nie leży w mojej naturze
nie jestem na to gotowy
nie czuję potrzeby
mam to gdzieś
czuję się zagubiony
sam już nie wiem czego tak naprawdę chcę i powtarzam w myślach frazesy typu "życie jest bez sensu" ... bez sensu
pointy nie będzie bo jutro jadę do Warszawy i mam nadzieję, że pociąg będzie stał na peronie, że będzie miał wszystkie koła, działające ogrzewanie i w miarę szczelne okna