Moje zdjęcie
Ma rude włosy, zielone oczy i piegi. Jego matka zmarła gdy miał 35 lat. Ojca nie poznał nigdy. Urodził się późno w nocy w szpitalu z czerwonej cegły. Gdy widzi przestraszoną twarz Franza Kafki ogarnia go smutek. Chciałby wieść spokojne i harmonijne życie a ludziom, których spotka dawać tylko radość, szczęście i dobro. Zawsze, gdy to tylko możliwe, siada nocą na brzegu jeziora i patrzy w okna domu gdzie po raz pierwszy pocałował ukochaną.Ceni szczerość i odwagę. Ma już więcej lat niż Chrystus więc świata nie zbawi...

piątek, 25 grudnia 2015

Monsieur Louis Pascal

Wszystko zaczęło się od kapelusza, a właściwie od cylindra na głowie monsieur'a Pascala.


Właściwie zaczęło się od światła na tym kapeluszu, od tej plamy, jasnej i niepokojącej, prowokującej niczym tarcza by ustrzelić ją w całej jaskrawości i cylindryczności wieńczącej smukłą sylwetkę mężczyzny i gdy już zaistniał na białej plamie kartki to wyglądał nie jak nakrycie głowy szacownego i godnego obywatela lecz jak zawadiacki żart na głowie Kapelusznika. Ale kapelusz dał podstawy by sądzić, że reszta nie będzie milczeniem lecz będzie miała swój ciąg dalszy i wtedy pojawiło się oko


zbyt duże by zobaczyć drugą stronę kartonu, zbyt małe by dojrzeć mnie, to i tak nie jest istotne, otworzył zamknięte oko bo nie pozostawało nic innego jak zobaczyć świat i dalej ołówkiem 5B zaczerniać biały prostokąt A4 wciąż mając nadzieję, że za bardzo go nie rozmarzę i sam się za bardzo nie rozmarzę i dociągnę rysunek do końca to znaczy mniej więcej do wysokości łokcia


a gdy już spojrzał na świat drugim okiem, jeszcze niewyraźnie, jeszcze nieśmiało natychmiast postanowił zapalić a więc podjął pierwszą świadomą decyzję, postanowił rzucić się w ten świat korzystając z jednej najpopularniejszej ze wszystkich używek


zaciągając się niedbałym gestem odrzucił w tył świeżo narosłe włosy, zapiął namiastkę koszuli i coś jakby zmężniał bo wąs mu się sypnął obficie a spojrzenie stało się cokolwiek świadomsze więc i myśl jakaś musiała zakiełkować pod cylindrem ocieniającym pół czoła i nasadę nosa 




Tak był dalszy ciąg, były kolejne etapy formowania ciała przyobleczonego następnie w płaszcz, zapięty na jedyny widoczny guzik tuż nad poprzecznie biegnącą kieszenią


Zaczęło się od kapelusza a skończyło się właśnie tak jak na załączonym obrazku powyżej. Po drodze padła mi bateria i reszta zdjęć bezpowrotnie utknęła gdzieś w odmętach kabla pomiędzy błyskawicznie zamykającym się notebookiem a bezradnie milczącym aparatem. Przedtem był krótki epizod z Angeliką z Hawru, niewart wzmianki, może poza burzą włosów i kpiącym uśmiechem wiejskiej praczki.


Na deser fragment oryginału autorstwa Henri Toulouse-Lautrec'a, z którego bezwstydnie i nieudolnie zżynałem - wszystko to nieskończone, urwane w biegu, niekompletne. Cóż rzec tedy by nie tłumacząc się zbyt zawile cokolwiek wyjaśnić - tak to już się dzieje wszystko wokół, że czasu nie ma by się pochylić nad detalem i szczegółem i za dobrą monetę wziąć fragment a nie całość, namiastkę bardziej niż komplet.
Adieu...

sobota, 27 czerwca 2015

nadal nic

wróciłem z Gliwic
wróciłem z Krapkowic
wróciłem z Wadowic
i nic
nic się nie zmieniło
słońce nadal wstaje na wschodzie
nadal myję się w zimnej wodzie
nadal autem przejeżdżam powoli
nadal płonę miłoscią do roli
nadal sam siebie nie rozumiem
nadal nic szczególnego nie umiem
nadal palę trzy świeczki na oknie
nadal twarz mi na deszczu moknie
nadal kłamię słowami do ciebie
nadal jestem po pas w discobiedzie
nadal piszę bez ładu i składu
nadal nie jem zbyt wcześnie obiadu
nadal piszę wciąż słowa bez sensu
nadal nie ma w nich nuty suspensu
nadal szklanka jest pusta w połowie
nadal świat cały krzyczy mi w głowie
nadal nie chce przejechać mnie walec
nadal z pieca wyjmuję zakalec

to wszystko nic
nic a nic

środa, 10 czerwca 2015

6666...

.... tyle wyświetleń pojawiło się dziś na moim liczniku, a że jestem fanem okrągłych liczb, porządku i systematyczności niniejszym poczułem się w obowiązku odnotować ten fakt na piśmie zważywszy, że jest już po wyborach prezydenckich i mija kolejna miesięcznica smoleńska, na którą zaspałem a jeślibym nawet nie zaspał to i tak nie uwieczniłbym jej na zdjęciach gdyż nie wziąłem do stolicy aparatu. Wybuchły upały i nagie ramiona dziewcząt. W parkach, parami młodzi leżą razem na trawie a starzy siedzą razem na ławkach, jedni i drudzy trzymają się za ręce i patrzą na kaczki czyszczące pióra w stawie. Ulicą, czego z parku nie widać idzie czarna procesja pracowników naukowych protestujących przeciw "produkcji studentów a nie ich nauce" i "zbyt małym nakładom na badania naukowe". Procesja o długości około stu metrów idzie pod Kancelarię Premiera pod opieką Policjantów w białych rękawiczkach.
Zapoluję na Iwonę, księżniczkę Burgunda i Marylin ale to wieczorem, gdy nieco osłabnie ruch i upał a zimne powietrze zacznie zapowiadać nadchodzącą noc. Kundera wydał nową powieść - to na świecie a w Polsce Grzebałkowska, gdy już ostatecznie pogrzebała Beksińskich grzebie w roku 1945 -tym.
Pod Zamkiem Ujazdowskim stawiają altany i wieszają hamaki, wycieczki różnokolorowych obcokrajowców opstrykują polskich bohaterów pomnikowych, młodzi panowie zapuszczają brody a młode panie coraz chętniej karmią piersią swoje pociechy w miejscach publicznych.
Na Marszałkowskiej panuje średni ruch a w barze Popularnym wcale nie było tłoku. W bibliotece pod dziewiątym pani przygarnęła mnie i mój plecak a słowa poniosło hen w internet za pomocą funduszu obywatelskiego i składkom emerytów. Stawiam kropkę i idę w stolicę.

sobota, 14 marca 2015

trzy przeprowadzki w sen

Sprzedałem fotele i kanapę - to był błąd bo się po fakcie okazało, że je bardzo lubiłem i trudno mi się z nimi rozstawało. Nabywczyni najpierw zadzwoniła, po piętnastu minutach przyszła i obejrzała, po kolejnych pięciu opowiedziała mi, że jest po rozwodzie i mieszka teraz u matki, że syn zginął w wypadku o ona spłaca pogrzeb i próbuje się urządzić, że nie ma nic bo wszystko zostawiła w domu, bo ona miała dom i męża a teraz została sama z córką w domu matki, że zarabia średnią krajową trzy razy na rano i dwa na wieczór, że chciała najpierw obejrzeć te meble, że mieszkają na pięćdziesięciu metrach ale trzeba schodzić na dół po węgiel żeby napalić i nagrzać wody, że ubikacja jest na korytarzu a korytarz jest wspólny, że jak załatwi transport to zadzwoni bo musi zadzwonić i się dowiedzieć czy załatwi transport dopiero wtedy zadzwoni do mnie i mi powie czy przyjedzie. Zadzwoniła na drugi dzień, że przyjedzie i oprócz kanapy weźmie też fotele. Wtedy zrozumiałem, że to był błąd bo ja bardzo polubiłem te fotele i tę kanapę i że nie będę miał gdzie usiąść bo na tym co mi zostało nie siedzi się tak wygodnie jak na tych fotelach. Przyjechała pół do siódmej volkswagenem razem z Piotrem, grubym kolegą Piotra i córką. Kolega Piotra przywiózł ze sobą miarkę bo może by wziął tę skórzaną kanapę ale nie wie czy mu się zmieści do mieszkania. Piotr przyniósł skrzynkę z kluczami i zaczął rozkręcać kanapę - najpierw zdjął materac, odkręcił stelaż, boki i oparcie, córka znosiła to na dół a gruby kolega Piotra przestawiał samochód bo ktoś chciał wjechać na podwórko i trąbił. Nabywczyni i ja wynieśliśmy fotele z pokoju. Na podwórko spadały płatki śniegu. Zapakowali meble do auta a kolega Piotra zapalił i odjechali. W mieszkaniu zrobiło się  puściej. Skończę na jednym krześle stojącym na środku pokoju.
Usiadłem w kuchni i zapaliłem. Otworzyłem piwo a za drzwiami coś zaszurało. Wyjrzałem przez judasza - na mojej wycieraczce, przed moimi drzwiami zacumowało dwoje rozbitków taszcząc ze sobą pralkę. Starali się ją podnieść ale chyba była zbyt ciężka lub może oni nie mieli już sił, lub może fale zmęczenia zalewały ich potem zbyt obficie, lub może chcieli zrezygnować i odpłynąć… Głośno rozmawiali kłócąc się o to kto ma co chwycić, gdzie popchnąć czy za co złapać, młoda kobieta i starszy mężczyzna na schodach a między nimi biała kra lodowa - pralka. Włożyłem buty i otworzyłem drzwi.
- Czekajcie, pomogę wam - rzekłem od progu i zaczęliśmy przesuwać pralkę by ułożyła nam się w dłoniach.
- Karolina, przejdź - powiedział starszy mężczyzna.
- Złap z tamtej strony - odpowiedziała Karolina. Oboje byli spoceni i ciężko oddychali.
- Czekaj - powiedział starszy mężczyzna - może kogoś zawołam i zszedł na dół. Karolina miała duży biust ciasno opięty koszulką z krótki rękawem. Wróciłem do mieszkania i założyłem rękawiczki. Starszy mężczyzna wrócił sam.
- Andrzej umył głowę i nie chce już wychodzić - powiedział łapiąc oddech. Obróciliśmy pralkę na skraj schodów, oni złapali z przodu ja z tyłu i zaczęliśmy dryfować w dół. Na półpiętrze stanęliśmy dla złapania oddechu i ruszyliśmy dalej.
- To tylko do następnej bramy, na pierwsze piętro - powiedział starszy mężczyzna gdy stanęliśmy na parterze. Nie wiem czemu pomyślałem, że schodzą tylko na dół. Przeszliśmy podwórko odprowadzeni spojrzeniami zza firanek sąsiadów i wyszliśmy na ulicę. Druga brama okazała się trzecią, pierwsze piętro poddaszem. Co piętro robiliśmy przystanek. Starszy mężczyzna z trudem łapał oddech a Karolina ocierała spocone czoło. Gdy stanęliśmy przed drzwiami na poddaszu otworzyła nam starsza kobieta i cofnęła się do środka. Przenieśliśmy pralkę przez przedpokój i postawiliśmy ją na podłodze izby, która była jednocześnie pokojem, kuchnią i ubikacją. W rogu pod oknem grał telewizor. Ustawiliśmy pralkę przy zlewie a starszy mężczyzna wziął od starszej kobiety banknot dwudziestozłotowy i próbował mi go wcisnąć.
- Daj spokój - odrzekłem - nie ma sprawy. Uścisnęliśmy dłonie i wyszedłem.
 Tej nocy miałem sen z karaluchem olbrzymem, lekarzem i początkiem terapii.
“- Ale po co to panu?
- Ja muszę, inaczej sam sobie nie uwierzę a i pan też.
Kładę na stoliku dyktafon, włączam i zaczynam mówić :
“Wczoraj zaatakował mnie karaluch olbrzym, właściwie nie zaatakował co tylko podszedł do mnie, taki wielki i okropny, te czułki tak mu błyszczały i tak chrzęścił i ciągle trzeszczał, nawet na mnie nie patrzył, tylko tak wyczekująco stał więc ja pobiegłem do łazienki po prześcieradło i zarzuciłem na niego a on dalej taki nieruchawy tylko te czułki tak mu się pod spodem poruszały, zarzuciłem i tak zawinąłem spod spodu, miał z metr długości a ja prześcieradło frotowe na gumce to mi się go łatwiej owinęło i dociągnąłem go do balkonu i przerzuciłem przez barierkę i nawet nie patrzyłem jak poleciał a mieszkam na pierwszym piętrze i zamknąłem okno. Ja jestem po studiach panie ale to było tak realistyczne, ze nie wiem co myśleć, trzeźwy byłem, żadnych narkotyków i wyspałem się w dzień i teraz nie wiem co myśleć. Ja sobie wmawiam, że to się nie zdarzyło, że to sen, że to nieprawda ale panie jak ja sobie to przypomnę to ja widzę ten pancerz ze szczegółami, te odcienie brązu i żółci, jak pan chce to nawet fachowe nazwy kolorów panu podam, tak mi się to wryło w głowę. Ja jestem realista, ja wiem, że to niemożliwe, ale ja nie mogę sobie z tym poradzić, ja nie wiem co mi jest, pierwszy raz w życiu coś takiego mi się zdarza. Dopiero rano odważyłem się wyjrzeć przez balkon ale na dole nic nie było ale przecież on mógł uciec a prześcieradło mógł ktoś zabrać. Panie, ja się boję, ja jestem zdezorientowany, ja wiem, że to niemożliwe ale z drugiej strony nie mogę zaprzeczyć temu co widziałem, to było tak samo realne jak pan teraz, z tym nie mogę sobie poradzić, ja tracę poczucie rzeczywistości, wiarę w to, co jest prawdziwe a co prawdziwe nie jest”
“A po co ten dyktafon?”
“Bo to nie pierwszy raz, ja zapominam albo nie mam świadomości co się ze mną dzieje, ja coś robię mówię i potem zapominam, że to robiłem, jakbym śnił na jawie.”
Lekarz wstał i podszedł do tablicy, która stała za jego plecami, wziął kredę i nakreślił okrąg.
“Niech pan sobie wyobrazi, że ten okrąg to pańskie postrzeganie świata i teraz zadam pytanie, niech pan się skupi: Na ile, powiedzmy procentowo, postrzega pan świat świadomie a ile, że tak powiem panu umyka?”
“Myślę, że umyka mi ćwierć”
Wtedy zobaczyłem ćwiartkę wódki i ćwiartkę tortu na stole w izbie starszego mężczyzny. Siedzieliśmy we czwórkę przy niskim, prostokątnym stole - ja, Karolina, starszy mężczyzna, starsza kobieta, w dłoniach trzymaliśmy kieliszki i opijaliśmy wniesienie pralki. Wódka była ciepła a tort został z jakichś urodzin, nie tknąłem go. Wypiłem, wstałem i dopiero wtedy wróciłem do domu.
Następnego dnia, wieczorem przyszli chłopcy po zielone, skórzane łóżko. Rozkręciliśmy je i częściowo weszło do osobówki, którą przyjechali. Podstawę z pojemnikiem na pościel wzięli oddzielnie i na rękach zanieśli do swojego mieszkania. W pokoju został telewizor i niebieskie łóżko bez materaca. To wiem na pewno. Zamiotłem, umyłem podłogę a dwa długopisy, które leżały pod łóżkiem - niebieski i czerwony - włożyłem do szklanki na półce w kuchni. Ponieważ wilki nie zdążyły na ostatni balon do lasu a ognista narzuta chmur niemal doszczętnie otuliła łysego konia chowającego się za kolumną postanowiłem jeszcze raz spróbować rzeczowo i konkretnie opowiedzieć lekarzowi co postrzegam jako jawę a co jako złudzenie.
“Karalucha uważam za złudzenie, wydanie mebli za fakt, zresztą mam bilingi i w każdej chwili może pan to potwierdzić w kilku niezależnych źródłach, karaluch zostawił strach, meble wywołały smutek bo już zdążyłem obarczyć je wspomnieniami i wydanie ich uważam za błąd. Gdybym mógł cofnąć czas postąpiłbym z nimi inaczej. A przy okazji mebli, nie zna pan kogoś, kto ma kilka desek na wydaniu bo potrzebuję zrobić sobie półki na książki? Te książki wciąż leżą w kartonach a ja lubię je mieć w zasięgu ręki.”
“Dobrze - powiedział dobrotliwym, lekarskim tonem lekarz - niech pan mi teraz opowie swoje najbardziej traumatyczne wspomnienie.”
“To chyba to z siekierą. Bo ja kiedyś mieszkałem na wsi i u nas było wesele, mnóstwo rodziny się zjechało i ja spałem w stodole na sianie bo w domu już nie było miejsca i którejś nocy nagle się budzę i słyszę krzyki, wychylam się a tam w dole na klepisku leży stopa w takim różowym trzewiku, bo to już jesień się zaczynała i noce były zimne, więc zszedłem po drabinie i podchodzę do tego trzewika i poznałem, że to był trzewik stryjenki z Naprusewa a w środku stopa, no to co miałem zrobić, wziąłem worek po pszenicy i wrzuciłem do środka i chcę zanieść do domu, otwieram drewniane drzwiczki a tam na trawie przed stodołą leży noga tak od kostki do uda obcięta zaplątana w pończochę, no to ja za tę nogę do wora i niosę przez podwórko a tam cała reszta stryjenki leży wężykiem ułożona aż pod drzwi domu, ręce osobno, nogi, stopy osobno a na schodach głowa w takiej chustce w kwiaty z zamkniętymi oczami, no to jak już to wszystko pozbierałem i schowałem to wszedłem do domu się pochwalić, że zrobiłem porządek ale w domu nikogo nie było tylko na stole leżał kadłubek stryjenki z wbitą w mostek siekierą i krew ściekająca na podłogę. Próbowałem wyjąć tę siekierę ale ona przeszła przez ciało i mocno wbiła się w stół, a stół był dębowy, solidny i nie dało rady tej siekiery ruszyć. Przyciągnąłem worek ze stryjenką i położyłem na podłodze, na drugim krześle położyłem głowę i pobiegłem do domu sołtysa bo pomyślałem, że zanim wszyscy wrócą to da się jakoś stryjenkę poskładać i może nikt nie zauważy. Ale dom sołtysa był zamknięty na głucho więc wróciłem do domu i zacząłem walczyć z tą wbitą siekierą ale nie mogłem jej w żaden sposób ruszyć więc pobiegłem do szopy po taki duży młot, który służył do palowania krów. Kiedy wreszcie z wielkim wysiłkiem udało mi się dociągnąć młot do domu, bo młot był duży i ciężki, zobaczyłem, że na trzonku siekiery usiadł kruk. Wielkie czarne ptaszysko o czarnych lśniących piórach i szarym dziobie bacznie łypało okiem to na mnie to na kadłubek przestępując za pazura na pazur. Tak mi się ten obrazek spodobał, że pobiegłem szybko do kredensu i wyjąłem aparat fotograficzny żeby zrobić zdjęcie. Piękny formalnie był to obrazek - piramida, na szczycie której majestatycznie i dumnie siedział czarny ptak, pod nim drewniany trzon siekiery wbity w kawał mięsa z którego czerwoną taflą wylewała się krew tworząc na podłodze rozłożysty, lśniący woal. Promienie jesiennego słońca wpadające przez okno nadały całości walor obiektywizmu i usytuowały obraz w realiach martwej natury z ptakiem. Ustawiłem ostrość i przysłonę i pstryknąłem zdjęcie, jedno osiowo drugie horyzontalnie. Odniosłem aparat na miejsce, przegoniłem kruka, który usiadł na piecu i zacząłem młotem uderzać w trzonek siekiery żeby odpuściła. Szło mi niezbornie bo młot był ciężki, na stole mało miejsca by wziąć odpowiedni zamach i dodatkowo ślizgałem się na zastygającej krwi. W końcu jednak udało mi się poruszyć siekierę i wyszarpnąć ją z ciała. Gdy  uwolniłem ciało od krępującego je żelastwa ułożyłem równo kawałki stryjenki na łóżku i przykryłem kocykiem. Z daleka wyglądało, że śpi. Zmyłem krew ze stołu i podłogi, narzuciłem obrus, ustawiłem równo krzesła i otworzyłem okna żeby trochę przewietrzyć izbę i wygonić kruka. Ale na piecu kruka nie było, w kuchni też nie, w przedsionku też nie, na podwórku też ani śladu więc pomyślałem, że po prostu sobie odleciał. Przy studni umyłem siekierę i młot i wróciłem do stodoły na siano bo nagle poczułem  straszne zmęczenie. Gdy tylko przyłożyłem głowę do poduszki co to była leżała na rozścielonym prześcieradle i przykryłem się kołdrą od razu zasnąłem. We śnie przyszła do mnie stryjenka z krukiem na ramieniu i siekierą w ręku.
“Dobry z ciebie chłopak i uczciwy - brzmiał jej starczy głos - niech ci Bóg darzy i los oszczędzi wszystkich złych doświadczeń. Za to żeś mnie tak ładnie poskładał Bóg ci zapłać i nic to żeś ręce pomylił i na odwrót położył, żalu nie mam boś z dobrego serca to zrobił”
Faktycznie dopiero teraz zauważyłem, że ręce miała odwrotnie przyprawione.
- To ja zaraz pójdę i zamienię - powiedziałem ochoczo wyplątując się z kołdry.
- Nie fatyguj się jasny synku - odrzekła ona - Nic mi nie jesteś winien, śpij sobie słodko a na mnie już pora.
Wsiadła na kruka i odleciała.
 Lekarz spał. Jego biały kitel miarowo unosił się w rytm chrapliwego oddechu. Zegar nad jego głową wybił godzinę szóstą. Jednak zamiast kukułki z małych drzwiczek wyskoczył łeb kruka z chustą stryjenki na głowie.
- Nie ma już więcej mebli do wydania - powtórzył sześć razy i zniknął w czeluści zegara

wtorek, 3 lutego 2015

2 litry i ząb co boli

Zima bez śniegu przeszkadza mi w biegu
buty nie trzymają przyczepności z podłożem
chciałbym zbratać się z morzem ale nasze Bałtyckie jest takie zimne o tej porze roku więc nie rokuje
co mnie czeka za kolejnym zakrętem miesięcznym? księżyc niemal w pełni rzuca odbite światło na moje palce, znów nie będę mógł zasnąć, znów nic mi się nie przyśni... troskliwe światło policyjnych kogutów liże fragment ulicy i mnie siedzącego na parapecie życia - oni kontrolują a kontroluję się
gdyby tak można było uciec do Jasła...
moja kamienica tętni snem
boli mnie ząb a na to nie ma bomb
jest tylko znieczulenie - w sumie nic ważnego - biała gorączka lub pokojowe tąpnięcie lub może uciec jak najwyżej???
KONIEC ? Na razie, jutro też jest dzień, wzejdzie słońce, na pewno, przynajmniej tak mówią synoptycy...
Zawsze mogę się przecież odrodzić, czyż nie? Zawsze się mogę sprzeniewierzyć, czyż nie ? A gdy trafię na właściwy nurt to dopiero popłynę..................................................................................................... czyż nie.....

sobota, 24 stycznia 2015

schizofrenia kulinarna

Jeszcze lekko zmrożone mięso kurczaka lub indyka, najlepiej pierś, pokrój w kostkę następnie zmieszaj z przyprawami - słodka papryka, pieprz, sól, lubczyk, curry - dodaj trzy zmiażdżone ząbki czosnku i drobno posiekaną czerwoną cebulę, dolej pięć łyżek oliwy i łyżkę sosu sojowego następnie schowaj na noc do lodówki. Nazajutrz sparz dorodnego pomidora, obierz go ze skórki i pokrój w drobną kostkę. Czerwoną, zieloną i żółtą paprykę, pieczarki i dwie żółte cebule pokrój w kostkę. Na patelni podgrzej oliwę następnie wrzuć kurczaka i obsmarz go ze wszystkich stron. Dodaj warzywa i duś kwadrans, po czym dorzuć pomidora. Zależnie od upodobań danie jest gotowe w ciągu pół godziny do czterdziestu minut. Podawać z kuskusem.

Smacznego...

poniedziałek, 19 stycznia 2015

UKŁADANKA



W Kielcach zgubiłem notatnik i dwa "małe lisy" ale natrafiłem na zebranie koła Literatów Trzeciego Wieku i tak jakoś tam zapadłem bo i z czasem byłem do przodu i na dworze padało, do hotelu daleko a miła pani bibliotekarka tak ładnie poprosiła by tym starszym paniom i jednemu panu poczytać - "bo pan ma taki ładny głos, no taki sam jak mój siostrzeniec" więc jak można było odmówić bo oprócz prośby obiecała i kawę i kawałek ciasta i "bilet do kina się panu załatwi... no... zgodzi się pan?" Nie miałem przecież wyjścia, nie można się było nie zgodzić. "Ale co mam poczytać?" "No niech pan coś wybierze. Oni są tak bardzo samotni. Niech pan na nich popatrzy, w większości to schorowani starzy ludzie, te kilka godzin raz w tygodniu pozwala im zapomnieć o przemijaniu." Poszedłem więc między regały i wybrałem kilka książek - trochę poetów, Stachurę, Cortazara i Kubusia Puchatka. "Tylko niech pan czyta głośno bo oni trochę słabo słyszą a pan Czesław jest niewidomy" "Na czym polegają te ich spotkania?" "Oni po prostu piszą, jedni wiersze, inni opowiadania a raz do roku wydajemy mały zbiorek. Będzie im bardzo miło" Z duszą na ramieniu usiadłem na przygotowanym krzesełku pani bibliotekarka przygasiła trochę jarzeniówki i zacząłem czytać. Początkowo szło mi niesporo, zacinałem się, czasem myliłem, oni pokasływali, wiercili się na krzesłach, siorbali kawę to nie miało prawa się udać. Wstałem i zacząłem chodzić między nimi i wtedy zaczęła się właściwa deklamacja, recytacja, czytanie czy jak to zwać. Zamiast poprawnej eleganckiej i powściągliwej retoryki zacząłem z nimi rozmawiać słowami poetów - pytałem, krzyczałem, snułem opowieści, okłamywałem pięknymi słówkami, drażniłem krzykiem by wreszcie po kilku fragmentach obudzić ich i zacząć wspólne czytanie. Każdy z nich wybrał sobie jaką książkę chciał i zaczęliśmy czytać jedna po drugiej  na czuja nie dbając o jakiś ciąg przyczynowo-skutkowy, po prostu gdy, ktoś poczuł, że jego tekst pasuje do chwili lub ma jakiś związek z tym co czytała poprzedniczka po prostu walił w stół i czytał dalej. Zaczęli się przekrzykiwać jak na wiecu, to znów snuć przemowę pogrzebową by skończyć płomiennym wyznaniem miłosnym. Wiersze mieszały się z instrukcją obsługi miksera, chłop ochrzaniał księżniczkę, zachód słońca wpadł do garnuszka z miodem, miłosierdzie boże na trasie Bydgoszcz - Toruń nie ma już artykulacji księstwa najprzedniejszej marki - te prawdy referuje miękko jak orzech smutek szyi mojej żony by dumnie i biednie nauczyć się, że normalnie biedronki nie są żarłocznymi drapieżnymi chrząszczami tylko panteon hinduistycznych bóstw zdumiewa swoją różnorodnością bo tragedia, która kosztowała życie szesnastu ludzi, nie ograniczyła się do wiosek pod lodospadem Zachodniego Ramienia. Klap, skończyło się.
Usiadłem na krzesełku i spojrzałem na ich twarze. Myślę, że byli szczęśliwi. Pani bibliotekarka zaczęła klaskać potem dołączyła reszta i wspólnie odklaskaliśmy koniec wieczoru.

czwartek, 1 stycznia 2015

nazajutrz 2015















zmieniło się absolutnie wszystko
świat brzmi zupełnie inaczej
coraz mniej ludzi wokół
przybyło ciszy, kurzu i przestrzeni do sprzątnięcia
zamiast żarówek płoną świece
zamiast słów echo wspomnień
daleko do drzew, jeszcze dalej do stolicy