Moje zdjęcie
Ma rude włosy, zielone oczy i piegi. Jego matka zmarła gdy miał 35 lat. Ojca nie poznał nigdy. Urodził się późno w nocy w szpitalu z czerwonej cegły. Gdy widzi przestraszoną twarz Franza Kafki ogarnia go smutek. Chciałby wieść spokojne i harmonijne życie a ludziom, których spotka dawać tylko radość, szczęście i dobro. Zawsze, gdy to tylko możliwe, siada nocą na brzegu jeziora i patrzy w okna domu gdzie po raz pierwszy pocałował ukochaną.Ceni szczerość i odwagę. Ma już więcej lat niż Chrystus więc świata nie zbawi...

wtorek, 2 listopada 2010

45 - 10 = 35


Nie udało się latem, udało się jesienią osoloną śniegiem. W nocy na Kasprowym było minus dziesięć stopni. Stopnie do stacji były mokre od śniegu i potu robotników ściągających gruz.Czas pobytu na szczycie czterdzieści pięć minut.Ostatni tydzień października. W wagoniku kolejki tylko ja i dwóch pracowników. Za oknem powalone pnie drzew, śnieg, grzebienie szczytów.
"Wczoraj Toprowcy znaleźli padlinę niedźwiedzia, chyba Siwej. Jeszcze tydzień temu chodziła, można ją było zobaczyć. Ktoś ją przykrył darnią i gałęziami i zostawił, pewnie kłusownik. Małe poszły na słowacką stronę..."
Właściwie byłem tam tylko czterdzieści pięć minut - krótka lekcja gór na tyle krótka by nie zdecydować się iść na Giewont i schodzić przez Strążyską ani przez Gąsienicową ,po której przedefilowało sześć kozic przecinając szlak pnąc się w kierunku Świnicy. A ja cóż bez raków, kijków, z termosem pełnym herbaty i sercem pełnym wątpliwości - śnieg, wiatr, mgła, ślizgawica, miśki w domyśle i ciemności za godzinę...
Od kilku tygodni nie mogę spisać nic sensownego, same jakiś wycinki, fragmenty... a tu np. minęło tysiąc pięćsetne notowanie Listy Przebojów Programu Trzeciego - tyle wspomnień, nieprzespanych nocy i uczucie zawodu gdy z głośników wybrzmiewało pamiętne "Hello, hello, hello"...

wtorek, 12 października 2010

bezdech

myślałam,że nigdy tego nie zrobi
a on po prostu odszedł
zabrał ze sobą wszystkie oddechy
dotyk dłoni zapach
przecież tak
się
starałam
gotowałam sprzątałam kochałam
się
wszędzie
się
i
zawsze się

okruszków nawet nie zostawił
siwy włos co mu spadł z korony też zabrał

poniedziałek, 27 września 2010

niedziela pośród duchów

Stare Miasto - niedziela - poranek. Na ulicach rządzą staruszkowie, gołębie i kawki. Przy wtórze spadających kasztanów wszyscy ciągną do kościoła.
Pan Marian ma malucha w pomalowanym na brązowo garażu.Lubi pomagać ludziom i nie lubi siedzieć bezczynnie w domu. Dwie córki, które przekroczyły sześćdziesiątkę i żona opuściły już dom rodzinny. Córki wyjechały a żona umarła. Pan Marian stoi na podwórku swojej kamienicy, której wszystkie ściany podczas wojny były poprzebijane. Pan Marian patrzy na bruk gdzie pod lufą karabinu stał trzy godziny z podniesionymi rękami.
Mimo wszystko pan Marian nie jest nieszczęśliwy.
Na głowie czapka bejsbolówka z napisem VENEZIA, spod czapki wystają kosmyki szpakowatych, sztywnych włosów, twarz pogodna jak wiosenne niebo i jak wiosenne niebo poorana bruzdami w kształcie chmur.Czarny sweter w jodełkę ze skórzanymi wstawkami, dresowe spodnie i brązowe pantofle.
Oto Pan Marian i kilka historii o nim:

"Pod dom przyszli Niemcy i dali pięć minut na zabranie rzeczy. Potem kolbami wyrzucili wszystkich z kamienicy i zapędzili na stację Radegast. Kopniakami zapakowali do wagonów i ruszyliśmy. W tym wagonie zmarły dwie Żydówki. Ludzie usiedli na nich i tak jechali. Nie było nic do picia oprócz sopli zwisających spod sufitu."

"Pasaliśmy wtedy krowy na Wisłą, między rzeką a wałem i nagle zobaczyłem na niebie mały dwupłatowy samolot niemiecki. On tak latał coraz niżej nad nami a ze środka ktoś do nas machał. Raz przeleciał, drugi raz przeleciał, trzeci wtedy ja krzyknąłem do brata "zagnaj krowy w krzaki" i jakeśmy te krowy zagnali to ten samolot - to był taki mały kukuruźnik - wylądował na tym pasie trawy miedzy rzeką a wałem. Z samolotu wysiadło dwóch Niemców i kazali nam nazrywać gałęzi i zapchać samolot w chaszcze. Potem rozebrali się i położyli na trawie patrząc przez lornetki w niebo. A na tym niebie cała eskadra bombowców amerykańskich, my próbowaliśmy liczyć ale się nie dało, one leciały tak ze dwadzieścia minut a gdy zniknęły Niemcy kazali nam wypchnąć samolot z krzaków i odlecieli. Widocznie jacyś zwiadowcy byli i mieli ze sobą takiego małego czarnego psa."

"Ta ulica aż do Franciszkańskiej była przejezdna, dopiero tam był mur. Po wyzwoleniu pamiętam przyjechał ruski pułkownik z dwoma adiutantami. Za kierownicą siedział polski żołnierz, to był sierżant i chyba zabrakło im benzyny. Ja tam zawsze byłem ciekawski i podszedłem tam do nich. Oni bezradnie spoglądali wokół i ten sierżant machnął na mnie ręką i zapytał gdzie tu można zdobyć trochę benzyny. Na Pomorskiej - powiedziałem bo tam było dowództwo, taki budynek z flagą gdzie teraz jest dentysta i poszliśmy. Ten pułkownik spotkał tam jakichś swoich znajomków i zaczęli pić a mnie wysłali z kanistrem z powrotem. Gdy wróciłem jeden z tych Ruskich co zostali odbezpieczył pepeszę i postawił mnie pod ścianą każąc trzymać ręce w górze i coś zaczął do mnie krzyczeć. Nic nie rozumiałem ale chyba myślał, że ja tamtych pozabijałem. Ludzie przechodzili na druga stronę ulicy, nikt nie podszedł, wszyscy się bali.Trzymał mnie tak ze trzy godziny dokąd nie wrócił pijany w sztok pułkownik."

czym innym jest czytać Hannę Krall czym innym słuchać łamiącego się głosu mówiącego o zimnie, o jednej parze butów na czworo rodzeństwa, o dwutygodniowej podróży w bydlęcym wagonie do Krakowa

niedziela, 5 września 2010

Trudny tydzień

Poniedziałek - pokuta - płacz
Wtorek - wariactwo - wrzask
Środa - śmiertnięcie - ścisk
Czwartek - czyściec - czerń
Piątek - panika - pot
Sobota - smutek - sen
Niedziela - niebyt - noc

post z remanentu
tanio sprzedam
może być pół litra
ale kolorowej
albo narty wodne
karnet na mądrość
ciepły żal
przepis na spokój
metr sześcienny nadziei
worek brązowego cukru
wschód słońca na szczycie
długie spokojne życie
felgi dwustronnie chromowane talentem

tylko poważne oferty !!!

czwartek, 26 sierpnia 2010

słowo światło dźwięk

"... nie ma nic lepszego pod słońcem, niż to, by się człowiek weselił dziełami własnych rąk..."





czasem zaczynam pisać post i zarzucam go by po jakimś czasie do niego wrócić
ten zacząłem pisać pod potrójnym wpływem Antoniego Libery piszącego o Becketcie nawiązującym do Biblii ale dalibóg co chciałem napisać, co ma znaczyć tytuł i dlaczego wmieszałem w to Patti Smith nie pamiętam...
cień Godota padający na zmarłych...
przestraszony chłopiec na wiejskiej drodze...
melonik, skarpa, zachód słońca...
troska, dłoń, chrzęst...
tylko pojedyncze słowa migoczą na horyzoncie pamięci
ukryty wymiar ostateczności ?

a skoro i tak panuje tu stylistyczno - myślowy bałagan to na koniec jeszcze jedna wersja Nirvany

wtorek, 17 sierpnia 2010

pierwsze próby poetyckie - pisane przez prawie pierworodną

Ponieważ poezję powinienem popularyzować, popierać, ocalać od zapomnienia i cieszyć się nią mimo że często jej nie rozumiem - przeto, niepomny krytyk i dąsów, niniejszym ogłaszam wiersz najczystszej wody po wpływem "Księżniczki na ziarnku grochu" stworzony przez córkę ma niepełnoletnią lecz wrażliwą wielce, nie tylko na słowo pisane lecz i na obraz, klimat wieczoru i aurę za oknem
z drżeniem palców cytuję więc ...



po deszczu znikły banany
rano sukienka wypadła z ręcznika
wszystkie księżniczki były
a ta druga nie umie leżeć
się napychała

poszła noc
sukienka znaczy od końca
jesteś taki...

wyżej!
wyżej!
wyżej!

wtorek, 3 sierpnia 2010

Zapach ciszy

"Na dworcu kolejowym w Jarocinie jest majestatyczny most biegnący wysoko nad torami. Wszyscy, którzy bywali na festiwalu wiedzą ile trudu wymaga wdrapanie się na niego po całonocnym koncercie z ciężkim plecakiem i jeszcze cięższym kacem. Ale wyobraźmy sobie, że jest późny wieczór, robotnicy wrócili do domów i siadają przed telewizorami czekając na dziennik.Żony prasują wilgotne koszule a dzieci zmęczone całodzienną bieganiną przysiadają na schodach wyczekując kolacji. Wtedy na moście pojawiają się dwie postaci - kobieta i jej syn. Ona niesie reklamówkę z jedzeniem i niebieską torebkę ze skaju, on dźwiga granatowy plecak na stelażu i biały żeglarski worek. Oboje niosą ciężką skórzaną torbę ,która kołysze się między nimi. Na torbie leżą kurtki. Zachodzi słońce, niebo przecinają dwie smugi chmur, kończy się lato. Na środku mostu zmieniają ręce i idą dalej.Dochodzą do schodów i ruszają w dół na dworzec PKS. Schodzą po schodach i znikają z pola widzenia.
Następnie widzimy ich na dziedzińcu dworca - matka stoi w kolejce przed kasą a syn pilnuje bagażu siedząc na ławce. Kończy się dzień a zarazem kończy się ich wspólna podróż. Za kilka minut wsiądą do autobusu, który jadąc przez miasto, przez las, przez pole dowiezie ich na skraj wioski skąd piaszczystą drogą dojdą do domu."

Nigdy nie udało mi się dośnić tego snu dalej - w różnych wariantach autobus mknął przez knieje to znów jechał szczytem klifu w świetle prażącego słońca. Pytałem różnych wróżek co taki sen może oznaczać ale one tylko tajemniczo mrużyły oczy i nabierały wody w usta. Wody życia oczywiście.

czwartek, 22 lipca 2010

... smutno mi Boże ...




















że mnie zabrałeś znad jeziorka
gdzie się kapałam "w lazurowej wodzie", gdzie nauczyłam się nurkować, skakać do wody z pomostu i z Taty, gdzie widziałam jeżyka i sarenkę i strącone gniazdo, gdzie zaganiałam kury do kurnika i zasypiałam przy ognisku z keczupem w kącikach ust, gdzie pogryzły mnie komary i przybłąkał się mały psiak, porzucony przez jakiegoś rowerzystę, gdzie płynęłam strażacką motorówką, wchodziłam na ambonę i zbierałam muszelki...

piątek, 9 lipca 2010

dwa nagie "mlecze"













tak się właśnie zaczynam - ostro i podwójnie
(na marginesie dodam, że tata jest dumny z tego zdjęcia, a jeszcze bardziej z tego kto jest na tym zdjęciu - ja mu się nie dziwię, w końcu moja krew)

czwartek, 8 lipca 2010

na górkę













Najpierw jechaliśmy asfaltową drogą, potem skręciliśmy w prawo i zgubiliśmy się ale pan z wąsami wytłumaczył tacie gdzie znajduje się Góra Ślimaka i pojechaliśmy tam i tata fotografował motylki ale one uciekały mu jak tylko do nich podchodził i fotografował panoramy cokolwiek miałoby to znaczyć. W pogoni za motylami doszliśmy na te łąkę i tata zaczął fotografować tę kapliczkę ,koło której właśnie siedzę. Na początku nie mogłam na nią wejść ale znalazłam drogę z drugiej strony i udało mi się. Po niebie latały samoloty i jaskółki ale tacie nie udało się ich sfotografować. Potem pojechaliśmy do lasu i siedziałam na takim dużym kamieniu i obserwowałam dużo żuczków i nazrywałam dwanaście jagód na tort dla mamy.I jeszcze zjadłam banana ale niecałego.

środa, 23 czerwca 2010

DZIEŃ TATY


i chociaż czasem nam nie po drodze - różnica zdań na temat mycia zębów, czy aranżacji własnego pokoju, to mimo wszystko takie dni jak dziś i takie dzieła jak to powyżej zmieniają mój kąt patrzenia na Ciebie
dziękuję

poniedziałek, 24 maja 2010

z przygód nieodbytych przez zaniedbanie o włos

Na końcu świata wyłączono prąd a w studni skończyła się woda. Czwórka wędrowców usiadła na mokrej trawie i ze smutkiem spojrzała w promienie słońca nieubłaganie zamykające nieboskłon pożegnalnym światłem. Z plecaków wyjęli kanapki i rozpili ostatni kubek kawy. Przed nimi rozciągała się ciemność - gęsta, miękka, obojętna. Niezdecydowanie spojrzeli po sobie.
Ojciec i syn byli malarzami. W poświacie zapadającego zmierzchu, syn staje się niecierpliwy - pamięta doskonale rdzę osiadająca na palcach, ścianę ciszy lekko poklepującą go po plecach, szum wiatru i włosy opadające miękko na taflę płótna.
Właśnie włosy...ale o nich na końcu - póki co leżą równo ułożone na dnie szuflady. Trzeci mężczyzna jest mleczarzem i co dzień rozwozi kozie mleko po domach wzdłuż szlaku i pomyśleć, gdyby tylko nie spóźnił się na ten samolot. Włosy nigdy nie dają spokoju są jak wyrzut sumienia, wciąż trzeba je myć,czesać, układać, niespodziewanie wplątują się w wątek akcji i nie pozwalają zapomnieć a kiedyś wystarczył jeden zamach miotły i wszystkie lądowały w worze. Nie dają spać, wchodzą do nosa, osiadają na ubraniu, mieszają wiatr i promienie. Roznoszą zarazki zachwytu... na pewno. Odmalowują konia w galopie, jesień, zapach wolności.
A teraz spróbuję połączyć wszystkie wątki - a więc po kolei - koniec świata to oczywiście schronisko w Starym Łupkowie w Bieszczadach, bez wody prądu, ubikacji i innych miejskich atrakcji, podróżni wyszli z dwóch dramatów drukowanych w "Dialogu", ciemność i zachód to kolejno życie i śmierć.
Ale i tak w całej tej historii najważniejszy jest Marek Edelman. Marek Edelman, który stoi na Umschlagplatzu a obok niego przechodzi czterysta tysięcy Żydów i wsiada do pociągu by odjechać w kierunku Treblinki.
Dlaczego... bo Hanna Krall, bo Tarnów, bo sięgnąłem po jej książkę w drodze do Sanoka, na ziemie tyle razy nawożone ludzką krwią... i tu niestety urywa się wątek - tak czasem mi ubywa i gdy nie skończę czegoś w porę to nie skończę tego nigdy i zamiast zamkniętej spójnej wypowiedzi powstaje ciąg powyrywanych kartek z wyblakłymi uczuciami, które rozmywa nieubłagany czas... czterysta tysięcy ludzi po dziesięć tysięcy dziennie... dzień w dzień osiemset tysięcy stóp depczących stopnie bydlęcych wagonów... szczęk zasuwanych drzwi... gwizd lokomotywy i odjazd...

piątek, 21 maja 2010

czwartek, 20 maja 2010

Tarnów - jeden dzień

Wstałem późno - około jedenastej. Za oknem padało. Pominę prysznic, śniadanie, kawę i kilka pierwszych ulic, które minąłem, i zacznę od "kościółka na Burku". Przed drewnianą wieżyczką stał starszy, wymięty człowiek i oczywiście mnie zaczepił. Łatwość z jaką łzy wylewały się z jego szarych, zmęczonych oczu była porażająca - "Nie chcę pieniędzy, od rana nic nie jadłem, wczoraj wypisali mnie ze szpitala, wyciągali mi wodę z brzucha, tu pokazuje na swój brzuch opatulony koszulą w kratę wpuszczoną w jasne spodnie, ja mam w domu trochę cebuli, dostałem kawałki na targowisku i trochę smalcu, ja bym chciał tylko trochę chleba, łzy spływają mu po policzku i zatrzymują się na koszuli tworząc małą,mokrą plamę, ja nie chcę pieniędzy, ociera łzy jakby mył twarz, łzy ściekają mu po palcach i spadają na ziemię, ja panu mogę pokazać wypis ze szpitala i sięga do skórzanej torby przewieszonej przez ramię, nie trzeba, próbuję go powstrzymać, idzie siostra mówi, odwracam się, chodnikiem idzie siostra, prawdopodobnie zakrystianka, ona jest dla mnie dobra, muszę jej pierwszy powiedzieć "dzień dobry" i biegnie do niej mnąc w ręku banknot dziesięciozłotowy, który zdążyłem mu dać".
Po drugiej stronie ulicy jest cmentarz i Pomnik Ofiar Wojny i Faszyzmu.
Przede mną dwie uliczki - szeroka, brukowana, jasna, czysta - i - kręta, ciemna, brudna, dziurawa - wybieram te drugą, i gdy skręcam mijam pijaną kobietę bezskutecznie próbującą poprawić spadający but, mijam kota z bielmem na oku, mijam pijanych murarzy przerzucających cegły.Idę w górę w stronę rynku. Mijam mokre gołębie i idę w kierunku ulicy Żydowskiej, gdzie mieści się PTTK. Po drodze zachodzę do antykwariatu w bramie - antykwariusz w mocnych, grubych okularach po zdawkowym "dzień dobry" rozmawia nadal z grubą obywatelką kreślącą w powietrzu mokrą parasolką esy floresy - rozmawiają o pieniądzach, kto komu dał i co za to dostał - padają nazwiska, kwoty i stopień zależności. Chodzę niezdecydowany między ciasno ustawionymi regałami ale widzę, że nie ma nic ciekawego, chcę już wyjść, gdy wpada mi w oko mała książeczka Hanny Krall "Sześć odcieni bieli". Otwieram i oczywiście zaczynam od "Hamleta".
"Poloniusz, dworzanin królewski, ma niedobory w magazynie, dzisiaj zauważył brak suwmiarki, a wczoraj palnika. Ofelia, jego córka, wpisuje pośpiesznie do arkusza siedemset sześćdziesiątą liczbę, bo dyrektor musi mieć o godzinie szóstej trzydzieści pierwszy raport. Król Klaudiusz zaś lutuje elementy do komputerów. Stoi przy taśmie, bierze element, zagina, wkłada do płytki, lutuje przesuwa dalej, znów bierze element zagina... Król Klaudiusz mówi, że i tak jest w znacznie lepszej sytuacji niż inni koledzy w fabryce, bo tamci mają tylko te płytki, a później dziewczyny i kino, a on ma jeszcze władzę i tron, więc stojąc przy taśmie i zginając element myśli sobie, że będzie się musiał z tą Gertrudą ożenić. Nie z miłości, bynajmniej. Ożeni się wyłącznie dla tronu."
Książka kosztuje cztery złote. Płacę i wychodzę.
Drzwi prowadzące do biura PTTK wychodzą wprost na ulicę Starą. Naciskam pordzewiałą klamkę i wchodzę do ciemnego korytarza, jeden stopień w dół, kręte, drewniane schody w lewo i staję przed mapą starówki tarnowskiej w wyblakłych kolorach, pod którą stoi stół nakryty zieloną makatką. Na stole stoi tylko popielniczka. Po prawo drzwi, pukam... "proszę" więc wchodzę, pani ma pięćdziesiąt lat i cierpliwie tłumaczy mi jak dojść na Cmentarz Żydowski - "Dam panu starszą mapę, już nieaktualna, ale tam wszystko jest zaznaczone a nazwy ulic są prawie te same", wciska mi duży karton i kilka folderów reklamowych o starówce tarnowskiej.
Cmentarz Żydowski jest oczywiście zamknięty "Klucz do cmentarza można dostać w biurze muzeum ul Rynek 10. Jeśli drzwi będą zamknięte, pukać w okno". Przez płot spoglądam na pochylone pomniki i kolumnę całkowicie otoczona wodą. Wracam do centrum. Po drodze kupuję w ciuchlandzie tunikę dla MSDF.
Nie wiem po co to robię... gromadzę doznania? zabijam czas? roznoszę kurz?
W pizzerii obok bazyliki zjadam niedobrą pizzę i powoli wszystko zaczyna się rozmywać. Chodzę po pięknej katedrze fotografując płaskorzeźby, leżę płasko na zimnych kamieniach, stąpam cicho po stopniach ambony, stąpam cicho by nie zagłuszyć odgłosów modlitwy dobiegających z sąsiedniej nawy, odgłosów modlitwy dobiegających z sąsiedniego miasta zalewanego przez powódź. Fotografuję twarze umarłych, pięknych kobiet "znawcy sztuki uważają tę rzeźbę za najpiękniejsze przedstawienie kobiety doby renesansu", zaglądam przez zakratowane okienko do wnętrza zamkniętej zakrystii podziwiając miękkie światło oświetlające wiekową politurę mebli, chodzę, patrzę, podziwiam, nawet na moment przyklęknąłem przed obrazem Syna dziękując za spokój, choćby pozorny, za ulotny zapach kadzidła, za to, że deszcz przestał padać i mogę robić zdjęcia, za to, że jeszcze wciąż żyje i mam siłę podnosić się każdego dnia.

środa, 12 maja 2010

ten sen

Sny, niczym popiół, szybko ulatują z mojej głowy. To był szary sen, skąpany w morskiej wodzie, przy wtórze wiatru, i pisku zmarzniętych mew. Siedziałem samotnie na drewnianej ławce patrząc na stoły pokrywające się woskiem. Ludzie siedzący przy tych stołach - zamgleni i znieruchomiali, ich sylwetki niewyraźnie przezierały przez nadchodzącą mgłę - byli na trwale przytwierdzeni do krzeseł. W pewnym momencie zawyła syrena i wszyscy nieśpiesznie ruszyli w stronę betonowego pomostu. Brzeg zaczął odpływać a ludzie ,jakby od niechcenia, przeskakiwali na ląd. Fale coraz gwałtowniej odpychały mnie ku otwartemu morzu i po chwili nie miałem już szans by przeskoczyć. Zostałem sam a dojmujące wspomnienie pustki pozostaje we mnie do dziś.

sobota, 24 kwietnia 2010

Pani Ala

Pani Ala nie istnieje. Nigdy nie istniała. Myślałem by powołać ją do życia, przyozdobić w pióropusz włosów, tęcze ciała promienistą, bogate wnętrze i niepokojący uśmiech ale nie...
Pani Ala nie będzie istnieć, pozostanie najbardziej tajemniczą istotą, której nie powołałem do życia. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie - spacer i długotrwała izolacja nie stanowią dobrego materiału na wymówkę.
Pani Ala nie może istnieć - jest zaprzeczeniem... sama w sobie...
Pani Ala przecudnie gra na gitarze a w niedzielę pozuje studentom w Akademii Sztuk Pięknych
Pani Ala przeplata chwile między włosy, nawleka mijające minuty, snuje kordonek smutku i uwija śmiech między promyki spadających łez
Pani Ala nigdy się nie śni... nikomu...

piątek, 16 kwietnia 2010

...strzępy myśli... zdań... ciał...










Próbuję ogarnąć, opisać, nazwać, zrozumieć, racjonalnie poukładać się z własnymi myślami, odczuciami z tym co się stało, z tym co widziałem, usłyszałem, stworzyć spójny obraz, zapamiętać, wysnuć wnioski i nie potrafię, zdania umykają, obrazy nakładają się na siebie, myśli biegną w różnych kierunkach...

Do Warszawy wyruszyłem kilka godzin przed świtem. Stałem w ciemnościach omiatany trupim światłem przemykających reflektorów. Ciemność, chłód, samotność, coś na kształt lęku przed nieznanym. Ale ruszyłem - bus do Głowna, tir do Błonia, mercedes aż na Plac Defilad, potem dwa castingi - malowałem płot, pisałem na laptopie po czym wsiadłem do autobusu ale jakoś nie mogłem dojechać, myliły mi się numery, trasy, nazwy ulic, szedłem opłotkami i wreszcie w oddali zobaczyłem fasadę Bristolu i tłum ludzi znany z ekranu telewizora. Mnóstwo harcerzy pielęgnujących pole zniczy,układających kwiaty, cierpliwie organizujących napływające masy ludzkie. Ludzie jacyś tacy nieobecni, smutno zamyśleni, z czerwonymi oczami, nieporadnie trzymający kwiaty, znicze, kilku pijaków z biało-czerwonymi flagami. Mnóstwo aparatów, błyskają flesze, czuję jak powoli wsiąkam między nich, chcę to wszystko uwiecznić, zatrzymać w kadrze, pstrykam zdjęcie za zdjęciem, podchodzi do mnie jakiś chłopak w bejsbolówce, zaczynamy rozmawiać o tym jak znaleźć najlepsze ujęcie, pokazuje mi dwie róże

opstrykujemy je ze wszystkich stron, szukamy najlepszego ujęcia,kontekstu, sensu, zatracamy się, przemykamy między ludźmi, uciekamy od morza smutku przelewającego się obok nas.
W końcu siadamy na bruku, obok nas harcerze składają worki z wygasłymi zniczami


zaczynamy rozmawiać o swoich aparatach, ja narzekam na swój, on mówi że pracuje na giełdzie fotograficznej i że nie mam co narzekać. W ciągu kilku minut wokół nas zbiera się coraz więcej ludzi i coraz więcej worków. Harcerze umiejętnie kierują ruchem - ludzie do wewnątrz płonącego kręgu, worki na zewnątrz. Chłopak w bejsbolówce odchodzi. Zapalam papierosa fala ludzka przepływa pomimo, robi się trochę luźniej, nagle siedzę już sam a za mną rząd poukładanych worków - każdy obraz nabiera symbolicznego znaczenia.Podchodzą dwie kobiety z trójką dzieci, zapalają znicze kładą kwiaty,modlą się, odchodzą, podchodzą kolejne kobiety, kolejni mężczyźni, dzieci,kładą kolejne znicze... po kilkunastu minutach harcerze mogą od początku napełniać worki.
Krakowskim Przedmieściem ciągnie się kolejka oczekujących na wpis do księgi kondolencyjnej, dziś się czeka około trzech godzin. Gdy w Pałacu staną trumny z parą prezydencką trzeba będzie czekać trzynaście godzin. Nikt się nie niecierpliwi.

Robię kolejne zdjęcia. Podchodzi do mnie starszy,niski pan i mówi - "pan napewno ma ogień" i prosi o zapalenie znicza. Zapalam, zaczynamy rozmawiać, że to wszystko jest nie do pojęcia, że brak słów a on zaczyna opowiadać, że jego córka urodziła dziecko z rozszczepieniem kręgosłupa, że codziennie oprócz niedziel jeżdżą na rehabilitację, że mała jest cudowna, ciągle się uśmiecha, ma znakomity kontakt z innymi dziećmi i pięknie śpiewa..."i jak tu żyć, panie" dodaje po chwili ukradkiem ocierając łzy.
Wszyscy płaczą - staruszki, dorośli, dzieci...
Idę wzdłuż budynku w kierunku ulicy Ossolińskich. Zaczepia mnie emeryt podpierający się kulami. "Czy może mi pan zrobić zdjęcie, zapłacę..." i sięga do kieszeni po portfel. Ma zmęczona twarz i jest nieśmiały. Chciałby mieć pamiątkę ale nie ma aparatu. Nie stać go."Oczywiście" odpowiadam i ustawiam go na tle pomnika księcia Józefa. Robię kilka zdjęć i pokazuję mu na wyświetlaczu. Patrzy nieprzytomnym wzrokiem i znów proponuje pieniądze. Zapisuję jego adres. On dziękuje, patrzy chwilę i wolno odchodzi.
Na placu słychać wszystkie języki świata. Najgłośniej gadają Hiszpanie - kamerzysta, dźwiękowiec i reporterka stoją na czarnym podeście i z nudów zaczynają się przepychać. Wszyscy mają ciemne włosy i nie zwracają uwagi na nikogo. Śmieją się. Za nimi niemiecki dziennikarz radiowy oparty o biało-zielonego volkswagena ogórka z zapamiętaniem składa relację do mikrofonu, za nim kierowca z nogami na siedzeniu beznamiętnie żuje kanapkę. Reporterka z Białorusi przygotowuje się do nagrania.Mnóstwo samochodów ekip telewizyjnych i radiowych, głośno brzęczą agregaty prądotwórcze.


Siadam na zimnym betonowym parapecie, ktoś mi robi zdjęcie, ktoś mija a ja patrzę na buty, setki butów stąpających w prawo i w lewo,buty idące pod prąd i do celu, buty zagubione, niepewne to znów zdecydowane i śmiałe.Po chwili ogarnia mnie senność, zasłuchuję się w szum miasta, nie potrafię rozróżnić pojedynczych słów zdań, ludzie rozmawiają półgłosem jakby oszczędzali słowa, jakby słowa stały się bezradne, przestały nazywać i wyrażać. Mój wzrok zatrzymuje się na dziewczynie o rudych włosach. Ona też robi zdjęcia, też szuka najlepszego ujęcia, zatrzymuje się, cofa, pstryka, przegląda, przystawia aparat do oka, pstryka, przygląda się ludziom...

Za kilka tygodni wszystko wróci do "normy" - politycy rzucą się sobie do gardeł, ludzie podzielą się, znikną kwiaty, znikną znicze i zniknie wspólnota.
Muszę wracać na pociąg ale nie idę bezpośrednio na dworzec tylko jeszcze raz wbijam się pomiędzy ludzi by być pośród nich, czuwać, rozmyślać, by czuć się częścią większej całości. Mija mnie kilku żołnierzy idących zmienić wartę przed pałacem. Dochodzą do barierek, ustawiają się, pada komenda "Baczność!" i po chwili maszerują w kierunku wejścia do pałacu. Stukot podkutych butów niknie pośród kroków i płaszczy ocierający się o siebie. Jestem zmęczony ale jednocześnie nie chcę stąd odchodzić, zupełnie irracjonalne ale jakby moja obecność tutaj czegoś dowodziła, komuś była potrzebna właśnie dziś, właśnie tutaj i właśnie teraz. Ciężko mi odchodzić, i skręcam w lewo. W oddali pochylone plecy Marszałka na tle zachodzącego słońca, dalej krzyż i Grób Nieznanego Żołnierza.Powoli wtapiam się w noc. Dochodzę na przystanek, wsiadam do autobusu i słyszę jak z sykiem zamykają się za mną drzwi. Płomienie zniczy nikną za kolejnym zakrętem.

sobota, 10 kwietnia 2010

absurd... bezsens... smutek ...

nie lubiłem Go, można nawet powiedzieć, że nie cierpiałem,tak jak można nisko, bez sensu, bez powodu szykanować w myślach kogoś, kogo się nie lubi, jak tylko człowiek potrafi
nie był moim prezydentem
nie głosowałem na niego, na jego partię, na jego brata
nic o nim nie wiedziałem, nie wiem, i już się nie dowiem
teraz zostałem sam z tym z tym bezsensownym uczuciem, stekiem złych myśli z własną bezsensowną pustką, ignorancją
to wszystko przestało być ważne, nigdy nie było, nigdy nie jest
przed chwilą siedziałem na balkonie i patrząc na biało-czerwone flagi przewiązane czarnymi wstążeczkami układałem w myślach to co chcę napisać...żadne słowa nie są w stanie temu sprostać
pustka , bezsens walające się kawałki kadłuba samolotu, żółte paski na migającym ekranie telewizora, kolejne smutne twarze, znicze, kondolencje, czerń

ONI WSZYSCY NIE ŻYJĄ

Jolantę Szymanek-Deresz widziałem ostatni raz na żywo na pochodzie pierwszomajowym, szła w pierwszym rzędzie trzymając małą, biało-czerwoną chorągiewkę a teraz jej zwłoki zbierają w katyńskim lesie ekipy medyczne...

odeszli
nie przypuszczałem, że tak mnie to walnie
jest już po północy, nie mogę spać, przeglądam zdjęcia w internecie - wszystkie czarno-białe
na jednym rząd ciężarówek z trumnami zupełnie tak samo jak siedemdziesiąt lat temu tylko, że wtedy w tych ciężarówkach jechali jeszcze żywi ludzie
co za koszmarne miejsce



w telewizji pokazali "Katyń" Wajdy, gdy widziałem go po raz pierwszy strasznie mi się nie podobał, dziś to już bez znaczenia
nie potrafię ogarnąć tego co się stało, migają mi przed oczami relacje z sejmu, przypominam sobie urywki zdań, sceny wyrwane z kontekstu, twarz posła Karpiniuka, wąsy marszałka Putry
nagle spadła z nich wszystkich maska polityków, prezesów generałów i zostali sami ludzie, tak samo bezbronni, słabi, normalni, jeszcze wczoraj żywi a dziś zamknęły się za nimi drzwi a my wszyscy stoimy po drugiej stronie i z niedowierzaniem powstrzymujemy łzy

środa, 7 kwietnia 2010

upadłe archiwum

archiwum spadło mi na samo dno
niby nic takiego - można z tym żyć jednak nie daje mi to spokoju
w ustawieniach układ jest w porządku ale na stronie głównej, archiwum leży bezbronne, roztrzaskane, pęknięte w czarnych czeluściach na finiszu bloga
bliżej Boga?
ja wiem, że są ważniejsze problemy na tym świecie ale przecież tak niewiele trzeba by je podnieść i przywrócić mu należne miejsce
a jeśli tylko ja tak to widzę?
może to bunt liter? słów? zdań?
próbowałem je podnieść, delikatnie klikając na pole "dodaj gadżet" i nic z tego...
może to początek zerojedynkowej rewolucji i za klika nocy obudzę się spętany zerojedynkowym łańcuchem?
może już jestem, siedząc jak w tej chwili, pochylony nad klawiaturą z palcami niemal wrośniętymi w czarne klawisze
może już czas by zawołać "POMOCY"...?
chciałbym aby wróciło na swoje miejsce

piątek, 5 marca 2010

* * * *

bez obrazy
Drogi Panie Boże
po prostu
po ludzku
mi smutno
stworzyłeś najlepszy ze światów
i miłość
i wiarę w jutro

zachody słońca i wschody
poręcze a wokół nich schody
wątpliwość i siłę ciążenia
nienawiść i smugę cienia

dlaczego

schody nie wiodą do nieba
poręcze nie są podporą
wschody nie czynią dnia pięknym
zachody są tylko zmorą

właśnie

dzień nocą po deszczu zamknąłeś
wytarłeś o niebo swe dłonie
umknąłeś na jasną stronę
za sen mi zsyłając złudzenie

ja

a przecież niczego już nie chcę
i rozmów istotnych unikam
gdy wpadam to tylko by milczeć
i patrzeć w płomienie świecznika

już kończę o świcie wstać muszę
wyjechać zarobić i wrócić
spokoju mój Boże dwie krople
na moją zmęczoną wlej duszę

czwartek, 25 lutego 2010

PEŁNIA




reż. Andrzej Kondratiuk

pamiętam, że byłem wtedy chory
pamiętam słony zapach firanek
mgłę za oknem
trzask pękających kropel
i ten strach by nigdy się nie zestarzeć

pamiętam jak połykałem łzy
pamiętam ślady krwi na tapecie
śnieg topniejący w dłoniach
smak rosołu parującego na stole
listek polopiryny i termometr

pamiętam noce bezsenne
pamiętam krople potu spływające po plecach
przyśpieszony oddech
kłucie w gardle
i ciszę, która trwa do dziś

jednego nie pamiętam - dlaczego zostałem sam

wtorek, 2 lutego 2010

fszysko jes na sfoim miejsu

przyglądam się nagim kobietom o smutnych oczach
stoją dostojnie w oknach tramwai

nagim ramionom
nagim miednicom
nagim spojrzeniom

przegląd dam

patrzę jak spadają płatki ich oddechów
nagie kobiety w oknach tramwai stoją potulnie

nagim kobietom
w oknach tramwai
strasznie współczuję
i czule zazdroszczę

tramwaj - idealna spędzalnia czasu

nagim tramwajom
w oczach kobiet
nie jest do twarzy