Moje zdjęcie
Ma rude włosy, zielone oczy i piegi. Jego matka zmarła gdy miał 35 lat. Ojca nie poznał nigdy. Urodził się późno w nocy w szpitalu z czerwonej cegły. Gdy widzi przestraszoną twarz Franza Kafki ogarnia go smutek. Chciałby wieść spokojne i harmonijne życie a ludziom, których spotka dawać tylko radość, szczęście i dobro. Zawsze, gdy to tylko możliwe, siada nocą na brzegu jeziora i patrzy w okna domu gdzie po raz pierwszy pocałował ukochaną.Ceni szczerość i odwagę. Ma już więcej lat niż Chrystus więc świata nie zbawi...

środa, 28 września 2011

muzyczna podróż sentymentalna







Licealistą będąc zabrałem się pewnego wieczoru do tłumaczenia Stinga. Nie pamiętam już czy miałem tekst czy też spisywałem słowa z taśmy magnetofonowej, w każdym razie piosnkę przetłumaczyłem. Pamiętam żółtą tapetę na ścianie i brązowy klosz lampy z przypalonym materiałem. Jakości przekładu ani jego wersji literackiej nie pamiętam za to do dzisiaj z niewielkimi wpadkami potrafię piosnkę tę zaśpiewać tzn. tak zaprezentować wokalnie, że słuchacze po krótkim wprowadzeniu mogą się zorientować czego słuchali.

jestem tak stary, że:
jechałem pociągiem ciągniętym przez lokomotywę
bronowałem pole koniem
kosiłem trawę kosą
oglądałem czarno-białą telewizję
pamiętam przemówienie Jaruzelskiego w telewizji

taką oto zabawę przyniosła mi moja żona, z zajęć ze swoimi dziećmi...

czas mija - co zapamiętam z dziś - motocyklistę z brudnym kierunkowskazem, którego omal nie przejechałem, małą Olę w białej koszulce z numerem siedem, która cienkim głosikiem woła "pseplasam", słońce wolno wykluwające się z mgły, lepkie zmęczenie dusznym dniem, czy może ten moment, w którym próbuję sobie to wszystko przypomnieć siedząc nad rozgrzanym od pościeli notebookiem...
czas pokaże
może nawet pokarze

sobota, 17 września 2011

"Cześć sąsiad"

Każdy z nas nosi w sobie magnes - wiem to na pewno. Mój magnes przyciąga ludzi co najmniej dziwnych, zazwyczaj w podeszłym wieku, ubogich, niemal biednych ale starających się zachować godność i zazwyczaj płci męskiej. Gdy podchodzą, już z daleka dają mi znać patrząc mi prosto w oczy. Na dnie tych oczu zawsze tli się iskierka nadziei a na ustach błąka się zawstydzony uśmiech. Idą uważnie stawiając stopy i nigdy nie tracą mnie z pola widzenia. Nazwałbym takie zachowanie mobilną hipnozą - idą, patrzą, hipnotyzują - ich ciało determinuje mój bezruch. Opleciony siatką spojrzeń nieruchomieję czekając na pierwsze słowa, padające często z bezzębnych ust.
- Cześć sąsiad !
- Dzień dobry - odpowiadam grzecznie, nasze dłonie spotykają się na moment w męskim, twardym uścisku i obaj idziemy w swoja stronę.
Pierwszy kontakt miał miejsce trzy miesiące temu podczas wakacji. Ja wynosiłem śmieci ON szybkim krokiem zmierzał w nieokreślonym kierunku. Gdy był około dziesięć metrów ode mnie zdecydowanym głosem zawołał:"Dzień dobry" uśmiechnął się usprawiedliwiająco i oddalił się równie szybko jak zjawił. I tak to się zaczęło. Mijały dni a gromkie "Dzień dobry" padało z coraz bliższej odległości, by pewnego dnia padło wprost, na wyciągnięcie dłoni. Na moment spotkały się nasze spojrzenia by po chwili rozminąć się i rozejść.
ON jest żonaty i ma psa. Żona nosi okulary i nie mówi "dzień dobry". Chyba nie wie co robi jej mąż. ON zazwyczaj nosi jasne koszule a w ręku zawsze ściska jakąś torbę. Ma starannie przystrzyżoną bródkę i chodzi lekko zgarbiony. Pewnego słonecznego dnia dziarsko przemierzając podwórko nagle zmienił kierunek spaceru i ruszył zdecydowanie w moim kierunku. Gdy był krok przede mną wyciągnął rękę i zawołał:" Cześć, sąsiad". Nasze dłonie spotkały się w na chwilę w męskim uścisku i tak została nawiązana znajomość - krótko, mocno, trwale - odtąd zostaliśmy kumplami.

wtorek, 6 września 2011

Wschód słońca nad Tarnicą



Studnia - smukły,wyniosły, kościsty żuraw na tle gór - wyglądała jak szubienica.
widły diabła

Komórkę nastawiłem na drugą dwie.Gdy zadzwoniła za oknem padało. Ubrałem się i wyszedłem przed domek. Deszcz tylko mżył dlatego istniał ułamek nadziei, że wyprawa się uda. Dałem szansę naturze i zapaliłem przeczekującą fajkę. Natura jednak nie dała się zwieść. Chlusnęła mi w twarz podwójną dawką wody popędzoną silnym podmuchem wiatru - deszcz rozpadał się na dobre. Dopaliłem i wróciłem do środka.
Tak było niemal codziennie - deszcz, sine chmury, chłód i ponury krajobraz skąpany w granacie. Buty odmówiły posłuszeństwa i nabrały wody aż po języki. Ubrania zaszyły się wilgocią, więc dlaczego akurat dziś miałoby być inaczej? Dlaczego właśnie dziś miałoby zaświecić słońce? Tylko dlatego, że jakiś idiota z centralnej Polski wymyślił sobie rajd na szczyt w świetle porannych promyków? Olałem deszcz. Poszedłem do kuchni i nastawiłem wodę. Czekając na wrzątek zrobiłem dwa składańce i tak sobie kombinowałem w myślach:"Do Wołosatego mam jakieś czterdzieści kilometrów, czyli około godziny jazdy. Jak dojadę i nadal będzie padało mogę jeszcze z godzinkę posiedzieć w aucie. Jak nie przestanie to wrócę. A może trochę zelży...?" Tak sobie myślałem smarując chleb masłem a o szyby deszcz dzwonił letni. Zagotowała się woda, zalałem kawę i z parującym kubkiem znów wyszedłem przed domek. Nadal padało. Nadal wściekle padało i nie zanosiło się na przejaśnienie. Dopaliłem i wróciłem zdruzgotany. Zapakowałem termos i kanapki, zarzuciłem plecak i ruszyłem w deszcz. W deszcz, którego już nie było, który między wejściem mym i wyjściem łaskaw był się skończyć kulturalnie i niepostrzeżenie a na niebie, w które spojrzałem z niedowierzaniem, pojawiły się nieśmiało tu i ówdzie gwiazdy. "Boże, pomyślałem, czym sobie na to zasłużyłem, że tak oto bez uprzedzenia chmury rozgoniłeś dając mi iskierkę nadziei?" Odpowiedzi nie było, tylko ciemność stała się głębsza i wiatr powiał złowieszczo. Wsiadłem do samochodu i trzasnąłem drzwiami. Nie padało. Zjechałem z góry - nie padało. Minąłem Wetlinę - nie padało. Minąłem dziewięć lisów, w tym siedem żywych - nie padało. Minąłem zad jelenia chowający się w krzakach - nie padało. Minąłem tablicę z napisem "Uwaga jelenie", "Uwaga rysie" , "Uwaga niedźwiedzie" - nie padało. Minąłem zakręt na Wołosate i zobaczyłem czerwone światło lampy migające na końcu czarnej drogi. Zwolniłem. Nie padało. Czerwona lampa była coraz bliżej. Niby odwrócone wahadło przecinała ciemność oświetlając przydrożne zarośla i mokry asfalt. Nie padało. Byłem coraz bliżej i wtedy zobaczyłem człowieka w mundurze a za nim samochód z zielonym napisem. Zatrzymałem się i włączyłem awaryjne światła. Człowiek w mundurze podszedł od strony kierowcy i zatrzymał się. Opuściłem szybę.
- Dobry wieczór, Straż Graniczna, proszę dokumenty wozu i prawo jazdy.
A więc o to chodzi - szukają przemytników , kłusowników i licho wie kogo jeszcze.
- I dowód osobisty - dorzucił Strażnik. Nie pamiętam jego twarzy. Wydaje mi się, że miał wąsy. Wziął moje dokumenty i zaniósł drugiemu strażnikowi czekającemu w furgonetce.
- Dokąd pan jedzie? - zapytał gdy wrócił.
- Chcę wejść na Tarnicę i zrobić zdjęcia wschodzącemu słońcu - odpowiedziałem. Aparat leżał obok, na siedzeniu pasażera. Strażnik spojrzał i pokiwał głową.
- Skąd pan jedzie ? -zapytał
- Z Dołżycy. Mieszkam pod Łopiennikiem - znów pokiwał głową i tak jakoś wyczekująco stanął i lustrował mój samochód. Wysiadłem i obaj popatrzyliśmy w niebo. Gwiazd już nie było widać.
- Na wakacje - zagadnął strażnik.
- Tak - odparłem - córka lubi jeździć na koniach.
Rozmowa wyraźnie się nie kleiła. Przestąpiliśmy z nogi na nogę.
- A panowie tak całą noc ? - zagadnąłem.
- Taka służba - odpowiedział strażnik - czasem całe sześc godzin w siodle.
Drugi strażnik podał moje dokumenty przez szybę.
- W porządku, może pan jechać - powiedział.
- Dziękuję - odrzekłem - i spokojnej nocy.
Zamknąłem drzwi i odjechałem zostawiając ich w ciemności. Wjechałem do Wołosatego. Ciemność, żadnych lamp, budynki schowane w mroku, kontury drzew, cisza. Po prawej stronie tablica - "Ostatni parking przed wejściem do parku" - po chwili znak "zakaz wjazdu", domy po lewej, przystanek po prawej, drewniana budka i przekreślony znak "Wołosate". Zawróciłem na parking. Wysiadłem, założyłem plecak i ruszyłem. Ciemność, szum drzew. Idę przeglądając się w ciemnych ślepych, zamkniętych oknach cichych domów. Mijam budkę gdzie w normalnych godzinach można kupić bilet, skręcam w lewo i poprzez kładkę wchodzę na szlak. Słysze jak pod stopami chlupocze błoto. Już nawet nie staram się go omijać. Trzymam pion ostrożnie i twardo stawiając stopy. Mijam cmentarz i po kilku chwilach staję przed studnią. Cisza. Nie pada. Jest zbyt ciemno by zaglądać do środka. Mijam wyniosłego żurawia i ruszam przez łąki w kierunku ściany lasu. Woda chlupie, opadają krople rosy pomieszane z kroplami deszczu. Idę pomiędzy drzewa, w nieznane, w kolejny gąszcz tajemnych przejść, pagórków. Idę, ale idę szczęśliwy i szczęściem największym jest świadomość, że wszyscy inni jeszcze śpią i nim tu dojdą mnie już tu nie będzie.
Między drzewami, kątem oka, dostrzegam przefruwający kształt.Orlik krzykliwy przeleciał obok mnie w odległości może trzech metrów, ale w jego locie było tyle maestrii, godności i całkowitej obojętności na człowieka idącego ścieżką, że poczułem się jak zbyt mała myszka nie warta nawet spojrzenia szlachetnego ptak. Przeleciał bezszelestnie i wsiąkł między drzewa równie niespodziewanie jak się pojawił.
"Stąd po niebo wszystko twoje"

# # #

Skręcam w prawo, na żółty szlak. Po lewej stronie spoza chmur próbuje przedostać się słońce - bezskutecznie. Wiatr przestaje na moment wiać ale cisza nie zapada. Jakbym wędrował przez szklankę pełną mleka, spętany białym kaftanem delikatnej niewyczuwalnej mgły, widzę zaledwie na kilka metrów wokół. Jestem już blisko. W oddali majaczy zarys ogrodzenia. Wchodzę na kamienny taras i dokładnie w tym samym momencie zza chmur wyłania się słońce. Jest już wysoko nad horyzontem więc o widowiskowym efekcie nagłego wyskoku ponad linię szczytów nie ma mowy ale mimo wszystko natura okazała się być nader łaskawa nie skąpiąc mi promieni w czystej nieprzefiltrowanej przez chmury formie. Czym prędzej więc wyjmuję aparat i zaczynam pstrykać zdjęcia - oczywiście krzyż, krzyżyki wbite wokół płotu, słońce i zakończone fiaskiem próby z panoramami - chmury okazały swą niższość bezpardonowo zasłaniając wszystko poniżej lasu. Wieje. Białe kosmyki mlecznej mgielnej waty, spętane, skłębione, zaplątane w źdźbła traw łaskoczą kamienną pokrywę szczytu. Zjadam kanapkę, baton, popijam kawę. Wokół tylko biel - najwyżej położona izolatka dla psychicznie niedostosowanych. I bardzo dobrze - mgła tłumi jakiekolwiek odgłosy a gdy wiatr przestaje świszczeć namacalnie czuję gęstość ciszy. W takim "domu wariatów" mógłbym zostać na dłużej, na bardzo długo, aż do zupełnego "wyzdrowienia". Obchodzę szczyt. Dookoła pełno małych i dużych krzyży, niczym pole walki po przegranej bitwie. Majaczą pochylone kikuty rozczesując popychane wiatrem obłoki. Nie słychać już szczęku oręża, kości zostały uprzątnięte i dyskretnie zasypane, krew wsiąknęła w ziemię, trawa przykryła ślady kopyt, kamienie przysypały ślady po kulach armatnich. Szczyt został zdobyty.


# # # #

Zamykam termos, pakuję aparat, zakładam plecak i stawiam pierwszy krok w dół szlaku i wtedy nagle nadpływają chmury, słońce niknie w styropianie mgły, zapada szary poranek, i natychmiast robi się ponuro - kilkanaście minut w prezencie by móc cieszyć się bezbrzeżną samotnością mija - schodzę a za mną zasuwa się kurtyna z wiatru i chmur. Teraz wystarczy już tylko "na nowo ułożyć się z twarzą" i stawić czoło nadchodzącym "barbarzyńcom".