Moje zdjęcie
Ma rude włosy, zielone oczy i piegi. Jego matka zmarła gdy miał 35 lat. Ojca nie poznał nigdy. Urodził się późno w nocy w szpitalu z czerwonej cegły. Gdy widzi przestraszoną twarz Franza Kafki ogarnia go smutek. Chciałby wieść spokojne i harmonijne życie a ludziom, których spotka dawać tylko radość, szczęście i dobro. Zawsze, gdy to tylko możliwe, siada nocą na brzegu jeziora i patrzy w okna domu gdzie po raz pierwszy pocałował ukochaną.Ceni szczerość i odwagę. Ma już więcej lat niż Chrystus więc świata nie zbawi...

środa, 29 lipca 2009

S P L O T Y

"Każdy będzie myślał na swój sposób. Każdy będzie usiłował wysuwać najlogiczniejsze, a w każdym razie najłatwiejsze do przyjęcia hipotezy".

















Około południa pojechaliśmy ze starszą z córek rowerami najdłuższym deptakiem zjednoczonej Europy w poszukiwaniu fajnych kurtek przeciwdeszczowych w ciuchlandach. Pogoda piękna - żar lał się z nieba, spaliny samochodów, stukot tramwai - więc przy placu Wolności byliśmy mokrzy. Kurtek oczywiście ani du du więc na pocieszenie kupiłem sobie bluzę z kapturem (20 zł) i opowiadania G.G. Marqueza (24 zł) a w Galerii postawiłem starszej lody.
Po południu wziąłem za rączkę Młodszą Siostrę Jodie Foster i poszliśmy na spacer do parku Matejki. Na placu zabaw - działała tylko zjeżdżalnia, huśtawkę ktoś złamał - poznaliśmy Zoję z dziadkiem więc dziewczynki od razu pobiegły zjeżdżać a my z dziadkiem wyniośle zajaraliśmy po fajce. Każdy na swojej ławce, oddzielnie, jak całkiem dorośli. Wyjąłem więc Marqueza i zacząłem czytać... ale zanim zacząłem... książka wyglądała jakby ktoś ją nagle porzucił, odłożył w połowie jak niechcianą kochankę. Okładkę miała lekko zużytą ale tylko z przodu i kartki jakby tylko w połowie przerzucone... i bilet kolejowy.
Bilet rzucił nowe światło, postawił wiele nowych pytań, zupełnie zmienił kontekst:
Kasa wydania - Rzeszów.
Wyjazd w dniu 08.08.2002 z Rzeszowa przez Dębicę, Kraków, Kozłów, Idzikowice, Tomaszów Maz. do Łodzi Fabrycznej.
Cena 44,87 zł .
Długość trasy 423 km.
Co takiego mogło się stać, że on lub ona zostawił tę książkę w antykwariacie? Palce, które dotykały tej książki nie były zbyt czułe i troskliwe - zagięte rogi okładki, strona tytułowa lekko naddarta...
Myślę, że książka należała do faceta a do Rzeszowa jechał do dziewczyny (bo przecież nie na studia, kto chciałby studiować w Rzeszowie, czy tam w ogóle można coś studiować i nie do pracy, bo kto chciałby pracować w Rzeszowie...)
Poza tym czas - od podróży minęło ponad siedem lat a więc siedem lat temu zerwał z nią, był u niej ostatni raz, ostatni raz spojrzał w jej ciemne oczy i powiedział, że nie ma sensu dalej tego ciągnąć. Ona dumna i wyniosła nawet nie zapłakała. Przełknęła tylko ślinę, zrobiła mu kanapki na drogę, rano odprowadziła na pociąg a w nocy tuląc do piersi jego koszulę próbowała zapomnieć.
Przez siedem długich, ciężkich i chudych lat nosił tę książkę i bilet jak ostatni strzęp umierającego uczucia - pragnąc tak jak ona zapomnieć a jednocześnie nie miał odwagi zerwać tej wątłej nici - ze strachu czy przyzwyczajenia... może był tchórzem targanym wyrzutami sumienia a może każdego dnia żałował tego co zrobił i tylko dzięki książce mógł mieć chociaż namiastkę swojej nieodżałowanej miłości. Dość na tym, że pewnego dnia książka wylądowała na biurku antykwariusza w średnim wieku, który paląc fajkę i pociągając za szelki swoich wojskowych spodni niedbale rzucił cenę. Chłopak bez słowa schował pieniądze do kieszeni i wyszedł na ulicę. Szedł szybkim krokiem nie patrząc na boki jakby wstydził się tego co zrobił, jakby każda napotkana kobieta patrząc w jego oczy mogłaby z nich wyczytać, że właśnie w tej chwili ostatecznie wymazał ze swojego życia kobietę, która dała mu tyle szczęścia i uczyniła z niego prawdziwego mężczyznę. Szedł coraz szybciej czując na plecach coraz cięższe i coraz okrutniejsze spojrzenia, coraz bardziej wymowne, coraz bardziej karcące, pełne wyrzutu i pogardy, pogardliwe spojrzenia chłodnych kobiecych źrenic, źrenic które niemo krzyczały "jak mogłeś!!!"
Wtedy potknął się po raz pierwszy, nie upadł jednak i zaczął biec potrącając przy okazji jakąś staruszkę niosącą bukiet żółtych kwiatów i reklamówkę pełną jabłek. Kwiaty upadły na zimną kostkę a jabłka rozpierzchły się tworząc na ulicy wielobarwną tęczę, on próbował je podnosić ale znów uczuł na plecach ten nieznośny ciężar więc podniósł się szybko i unikając wzroku staruszki rzucił się prawie sprintem na oślep przed siebie dokładnie przed koła nadjeżdżającej ciężarówki...
Wtedy wszystko ucichło, staruszka podniosła kolejne jabłko i dotknęła suchymi ustami zimnej skórki, szepty kobiet ustały, powietrze zgęstniało i ciężko zawisło nad skrzyżowaniem. Dopiero po chwili można było usłyszeć pisk hamulców i głuchy odgłos ciała stawiającego opór metalowemu kolosowi.
Zoja miała skrzekliwy głos jasne, długie włosy i nie znosiła sprzeciwu. Dziadek musiał ją odprowadzić pod nasze podwórko i dopiero wtedy zgodziła się wrócić z nim do domu. Ale i tak po kilku krokach rozpłakała się i wyrwała rączkę z jego dłoni.
Zmierzchało...

sobota, 11 lipca 2009

Świętokrzyskie talerze satelitarne

Najpierw długo, długo podchodziłam kamienistą drogą pod górę - w upale, pocie i pyle. Potem szłam wzdłuż zielonego szlaku, wzdłuż ciemnej ściany lasu, wzdłuż jasnej ściany domów aż spotkałam rudego kotka, którego poczęstowałam kanapką z pasztecikiem i długo, długo głaskałam aż poszedł za mną do zrujnowanego domu na stoku ,przed którym rosła zdziczała czereśnia. Kotek poszedł sobie w prawo a ja zerwałam dojrzały owoc i strasznie umazałam palce, które zaraz wytarłam o trawę, którą skubała znudzona krowa. Zmęczona położyłam się na śmiesznie pachnącym sianie i obserwowałam mrówkę a potem ptaka. Gdy mrówka spotkała pajączka i razem schowali się w plecaku zrobiłam fikołka i pobiegłam z górki goniąc motylka. Dobiegłam do drzew i ostrożnie, żeby nie ominąć żadnej kałuży, zeszłam w dół wijącą się ścieżką, która za lasem łączyła się z asfaltem. Za rączkę grzecznie doszłam do następnego zakrętu by pędem puścić się w dół i chrupać pyszne poziomki rosnące na poboczu. Za trzema kolejnymi zakrętami zobaczyłam płot a za płotem talerze. Pan ochroniarz nie mógł niestety nikogo wpuścić na teren stacji więc przez wysoką trawę, przez błocko i pokrzywy dobrnęłam do płotu gdzie zobaczyłam wielki ogromny talerz, który słuchał kosmosu.















Potem wzdłuż płotu, żeby nie wracać tą samą drogą, okrążałam stację gubiąc się między gęstymi krzakami, kłujacymi ostami i średnio gryzącymi komarami. Aż w końcu stało się jasne, że innej drogi powrotu nie ma i trzeba zejść do kanału bo dalsza walka nie ma sensu i że nikt nie oczekuje ode mnie aż takiej ofiary, więc wolna i szczęśliwa, prawie nie czując zmęczenia, szybko podciągnęłam nogawki i zstąpiłam ku wartkiemu nurtowi innego świata by moczyć się długo i szczęśliwie.
I stoję sobie prując fale gumiaczkami i patrzę jak wszystko płynie...