Moje zdjęcie
Ma rude włosy, zielone oczy i piegi. Jego matka zmarła gdy miał 35 lat. Ojca nie poznał nigdy. Urodził się późno w nocy w szpitalu z czerwonej cegły. Gdy widzi przestraszoną twarz Franza Kafki ogarnia go smutek. Chciałby wieść spokojne i harmonijne życie a ludziom, których spotka dawać tylko radość, szczęście i dobro. Zawsze, gdy to tylko możliwe, siada nocą na brzegu jeziora i patrzy w okna domu gdzie po raz pierwszy pocałował ukochaną.Ceni szczerość i odwagę. Ma już więcej lat niż Chrystus więc świata nie zbawi...

poniedziałek, 24 maja 2010

z przygód nieodbytych przez zaniedbanie o włos

Na końcu świata wyłączono prąd a w studni skończyła się woda. Czwórka wędrowców usiadła na mokrej trawie i ze smutkiem spojrzała w promienie słońca nieubłaganie zamykające nieboskłon pożegnalnym światłem. Z plecaków wyjęli kanapki i rozpili ostatni kubek kawy. Przed nimi rozciągała się ciemność - gęsta, miękka, obojętna. Niezdecydowanie spojrzeli po sobie.
Ojciec i syn byli malarzami. W poświacie zapadającego zmierzchu, syn staje się niecierpliwy - pamięta doskonale rdzę osiadająca na palcach, ścianę ciszy lekko poklepującą go po plecach, szum wiatru i włosy opadające miękko na taflę płótna.
Właśnie włosy...ale o nich na końcu - póki co leżą równo ułożone na dnie szuflady. Trzeci mężczyzna jest mleczarzem i co dzień rozwozi kozie mleko po domach wzdłuż szlaku i pomyśleć, gdyby tylko nie spóźnił się na ten samolot. Włosy nigdy nie dają spokoju są jak wyrzut sumienia, wciąż trzeba je myć,czesać, układać, niespodziewanie wplątują się w wątek akcji i nie pozwalają zapomnieć a kiedyś wystarczył jeden zamach miotły i wszystkie lądowały w worze. Nie dają spać, wchodzą do nosa, osiadają na ubraniu, mieszają wiatr i promienie. Roznoszą zarazki zachwytu... na pewno. Odmalowują konia w galopie, jesień, zapach wolności.
A teraz spróbuję połączyć wszystkie wątki - a więc po kolei - koniec świata to oczywiście schronisko w Starym Łupkowie w Bieszczadach, bez wody prądu, ubikacji i innych miejskich atrakcji, podróżni wyszli z dwóch dramatów drukowanych w "Dialogu", ciemność i zachód to kolejno życie i śmierć.
Ale i tak w całej tej historii najważniejszy jest Marek Edelman. Marek Edelman, który stoi na Umschlagplatzu a obok niego przechodzi czterysta tysięcy Żydów i wsiada do pociągu by odjechać w kierunku Treblinki.
Dlaczego... bo Hanna Krall, bo Tarnów, bo sięgnąłem po jej książkę w drodze do Sanoka, na ziemie tyle razy nawożone ludzką krwią... i tu niestety urywa się wątek - tak czasem mi ubywa i gdy nie skończę czegoś w porę to nie skończę tego nigdy i zamiast zamkniętej spójnej wypowiedzi powstaje ciąg powyrywanych kartek z wyblakłymi uczuciami, które rozmywa nieubłagany czas... czterysta tysięcy ludzi po dziesięć tysięcy dziennie... dzień w dzień osiemset tysięcy stóp depczących stopnie bydlęcych wagonów... szczęk zasuwanych drzwi... gwizd lokomotywy i odjazd...

piątek, 21 maja 2010

czwartek, 20 maja 2010

Tarnów - jeden dzień

Wstałem późno - około jedenastej. Za oknem padało. Pominę prysznic, śniadanie, kawę i kilka pierwszych ulic, które minąłem, i zacznę od "kościółka na Burku". Przed drewnianą wieżyczką stał starszy, wymięty człowiek i oczywiście mnie zaczepił. Łatwość z jaką łzy wylewały się z jego szarych, zmęczonych oczu była porażająca - "Nie chcę pieniędzy, od rana nic nie jadłem, wczoraj wypisali mnie ze szpitala, wyciągali mi wodę z brzucha, tu pokazuje na swój brzuch opatulony koszulą w kratę wpuszczoną w jasne spodnie, ja mam w domu trochę cebuli, dostałem kawałki na targowisku i trochę smalcu, ja bym chciał tylko trochę chleba, łzy spływają mu po policzku i zatrzymują się na koszuli tworząc małą,mokrą plamę, ja nie chcę pieniędzy, ociera łzy jakby mył twarz, łzy ściekają mu po palcach i spadają na ziemię, ja panu mogę pokazać wypis ze szpitala i sięga do skórzanej torby przewieszonej przez ramię, nie trzeba, próbuję go powstrzymać, idzie siostra mówi, odwracam się, chodnikiem idzie siostra, prawdopodobnie zakrystianka, ona jest dla mnie dobra, muszę jej pierwszy powiedzieć "dzień dobry" i biegnie do niej mnąc w ręku banknot dziesięciozłotowy, który zdążyłem mu dać".
Po drugiej stronie ulicy jest cmentarz i Pomnik Ofiar Wojny i Faszyzmu.
Przede mną dwie uliczki - szeroka, brukowana, jasna, czysta - i - kręta, ciemna, brudna, dziurawa - wybieram te drugą, i gdy skręcam mijam pijaną kobietę bezskutecznie próbującą poprawić spadający but, mijam kota z bielmem na oku, mijam pijanych murarzy przerzucających cegły.Idę w górę w stronę rynku. Mijam mokre gołębie i idę w kierunku ulicy Żydowskiej, gdzie mieści się PTTK. Po drodze zachodzę do antykwariatu w bramie - antykwariusz w mocnych, grubych okularach po zdawkowym "dzień dobry" rozmawia nadal z grubą obywatelką kreślącą w powietrzu mokrą parasolką esy floresy - rozmawiają o pieniądzach, kto komu dał i co za to dostał - padają nazwiska, kwoty i stopień zależności. Chodzę niezdecydowany między ciasno ustawionymi regałami ale widzę, że nie ma nic ciekawego, chcę już wyjść, gdy wpada mi w oko mała książeczka Hanny Krall "Sześć odcieni bieli". Otwieram i oczywiście zaczynam od "Hamleta".
"Poloniusz, dworzanin królewski, ma niedobory w magazynie, dzisiaj zauważył brak suwmiarki, a wczoraj palnika. Ofelia, jego córka, wpisuje pośpiesznie do arkusza siedemset sześćdziesiątą liczbę, bo dyrektor musi mieć o godzinie szóstej trzydzieści pierwszy raport. Król Klaudiusz zaś lutuje elementy do komputerów. Stoi przy taśmie, bierze element, zagina, wkłada do płytki, lutuje przesuwa dalej, znów bierze element zagina... Król Klaudiusz mówi, że i tak jest w znacznie lepszej sytuacji niż inni koledzy w fabryce, bo tamci mają tylko te płytki, a później dziewczyny i kino, a on ma jeszcze władzę i tron, więc stojąc przy taśmie i zginając element myśli sobie, że będzie się musiał z tą Gertrudą ożenić. Nie z miłości, bynajmniej. Ożeni się wyłącznie dla tronu."
Książka kosztuje cztery złote. Płacę i wychodzę.
Drzwi prowadzące do biura PTTK wychodzą wprost na ulicę Starą. Naciskam pordzewiałą klamkę i wchodzę do ciemnego korytarza, jeden stopień w dół, kręte, drewniane schody w lewo i staję przed mapą starówki tarnowskiej w wyblakłych kolorach, pod którą stoi stół nakryty zieloną makatką. Na stole stoi tylko popielniczka. Po prawo drzwi, pukam... "proszę" więc wchodzę, pani ma pięćdziesiąt lat i cierpliwie tłumaczy mi jak dojść na Cmentarz Żydowski - "Dam panu starszą mapę, już nieaktualna, ale tam wszystko jest zaznaczone a nazwy ulic są prawie te same", wciska mi duży karton i kilka folderów reklamowych o starówce tarnowskiej.
Cmentarz Żydowski jest oczywiście zamknięty "Klucz do cmentarza można dostać w biurze muzeum ul Rynek 10. Jeśli drzwi będą zamknięte, pukać w okno". Przez płot spoglądam na pochylone pomniki i kolumnę całkowicie otoczona wodą. Wracam do centrum. Po drodze kupuję w ciuchlandzie tunikę dla MSDF.
Nie wiem po co to robię... gromadzę doznania? zabijam czas? roznoszę kurz?
W pizzerii obok bazyliki zjadam niedobrą pizzę i powoli wszystko zaczyna się rozmywać. Chodzę po pięknej katedrze fotografując płaskorzeźby, leżę płasko na zimnych kamieniach, stąpam cicho po stopniach ambony, stąpam cicho by nie zagłuszyć odgłosów modlitwy dobiegających z sąsiedniej nawy, odgłosów modlitwy dobiegających z sąsiedniego miasta zalewanego przez powódź. Fotografuję twarze umarłych, pięknych kobiet "znawcy sztuki uważają tę rzeźbę za najpiękniejsze przedstawienie kobiety doby renesansu", zaglądam przez zakratowane okienko do wnętrza zamkniętej zakrystii podziwiając miękkie światło oświetlające wiekową politurę mebli, chodzę, patrzę, podziwiam, nawet na moment przyklęknąłem przed obrazem Syna dziękując za spokój, choćby pozorny, za ulotny zapach kadzidła, za to, że deszcz przestał padać i mogę robić zdjęcia, za to, że jeszcze wciąż żyje i mam siłę podnosić się każdego dnia.

środa, 12 maja 2010

ten sen

Sny, niczym popiół, szybko ulatują z mojej głowy. To był szary sen, skąpany w morskiej wodzie, przy wtórze wiatru, i pisku zmarzniętych mew. Siedziałem samotnie na drewnianej ławce patrząc na stoły pokrywające się woskiem. Ludzie siedzący przy tych stołach - zamgleni i znieruchomiali, ich sylwetki niewyraźnie przezierały przez nadchodzącą mgłę - byli na trwale przytwierdzeni do krzeseł. W pewnym momencie zawyła syrena i wszyscy nieśpiesznie ruszyli w stronę betonowego pomostu. Brzeg zaczął odpływać a ludzie ,jakby od niechcenia, przeskakiwali na ląd. Fale coraz gwałtowniej odpychały mnie ku otwartemu morzu i po chwili nie miałem już szans by przeskoczyć. Zostałem sam a dojmujące wspomnienie pustki pozostaje we mnie do dziś.