Moje zdjęcie
Ma rude włosy, zielone oczy i piegi. Jego matka zmarła gdy miał 35 lat. Ojca nie poznał nigdy. Urodził się późno w nocy w szpitalu z czerwonej cegły. Gdy widzi przestraszoną twarz Franza Kafki ogarnia go smutek. Chciałby wieść spokojne i harmonijne życie a ludziom, których spotka dawać tylko radość, szczęście i dobro. Zawsze, gdy to tylko możliwe, siada nocą na brzegu jeziora i patrzy w okna domu gdzie po raz pierwszy pocałował ukochaną.Ceni szczerość i odwagę. Ma już więcej lat niż Chrystus więc świata nie zbawi...

niedziela, 30 grudnia 2012

Niedziela - podsumowanie





Ostatnio maniakalnie katuję utwory pana Malakiana i spółki. Zakładam słuchawki na uszy, na to dres i biegam po lesie jak najwęższymi ścieżkami. Aura sprzyja, śnieg nie pada, mróz przeszkadza tylko przez pierwsze piętnaście minut więc od tygodnia depczę zmarznięte liście w rytmie "ormiańskiej" muzyki.("Ormianie mają inną miarę czasu niż my[...] W 1915 roku zaczęła się w Turcji rzeź Ormian. Do czasów Hitlera była to największa rzeź w dziejach świata, zginęło w niej półtora miliona Ormian."
Przyszedł więc czas na delikatne podsumowanie więc do dzieła:

- wspiąłem się na zamek w Golubiu-Dobrzyniu
- w zacnej kompanii obaliłem dwa browce pod czujnym okiem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy na krzyżówce w Handlowym Młynie
- spotkałem kościelnych dwóch - pierwszy od św.Jakuba Starszego lekko powłóczył nogą, drugi od św. Władysława chodził już o kuli. Obaj cisi, "pokornego serca" tak samo głęboko zaciągali się tanimi papierosami i równie serdecznie zapraszali do wnętrz swych świątyń. Pierwszy z nabożną czcią czyścił monstrancje, drugi pieczołowicie składał ornaty i wieszał je do szafy. Obaj starzy, zgarbieni lecz szczęśliwi i ufni w boskie "tak ma być"
- zobaczyłem na własne oczy zahibernowanego nietoperza w podziemnych korytarzach Międzyrzeckiego Rejonu Umocnień
- przejechałem trzysta kilometrów by w pustej katedrze nad wyschniętą rzeką na próżno nasłuchiwać szeptu pan Boga, wstąpiłem (po drodze mi było)tam po otuchę lecz nic nie zmąciło ciszy panującej między równo ułożonymi cegłami
- przejechałem "przejezdnym" odcinkiem autostrady A2 z alpinistą czyszczącym szyby w kopule wieńczącej pałac prezydencki
- nauczyłem się grać "Schody do nieba" dzięki pijanemu akustykowi, który ma duszę artysty, pije dużo piwa, nosi okulary i żyje ze skręcania klamek i zamków
- na pseudoliterackim wieczorku w pseudoliterackiej knajpie w Człuchowie popełniłem pseudoliteracką herezję tej oto treści:
"Muszlo morska soli pełna piach z tobą pobmywanaś ty między przypływami i pobmywany owoc istnienia twego perła
Morska muszlo matko z morza płyń za nami rozbitkami teraz i w ławicy śmierci naszej
amen" ... w nagrodę dostałem piwo gratis
- na pastwisku w Kurozwękach zobaczyłem i prawie dotknąłem jaka - to prawie tak jakbym był w Himalajach






nie jestem z tego powodu szczęśliwszy ale jedno wiem na pewno , pierwszego stycznia rano wyjdę z aparatem na ulicę i zrobię dokładnie takie samo zdjęcie jak przed rokiem

(cytaty dotyczące narodu ormianskiego pochodzą z "Imperium" Ryszrada Kapuścińskiego)

niedziela, 20 maja 2012

GIEWONT 02:41:48,02













Moja noga po sześcioletniej przerwie znów stanęła na Śpiącym Rycerzu - decyzja zapadła spontanicznie i bez zbytecznego namysłu - wystarczył rzut oka w przewodnik Wyki, szybka kalkulacja czasów przejść i plan sam się skrystalizował - jeśli wyjdę do piętnastej wrócę około dwudziestej pierwszej i już czułem to miłe mrowienie w krzyżu a w głowie dojrzewał plan trasy. W hotelowym pokoju szybkie pakowanie (kompas i gwizdek nieodzowne) i gotowy stanąłem na balkonie patrząc w niebo, które było mgliste i niezbyt zachęcające. W powietrzu czuć było bardziej zachętę niż dezaprobatę więc szybko zrobiłem kawę i z namaszczeniem zapaliłem ostatniego papierosa (ten ostatni zawsze smakuje najlepiej choćby był to setny ostatni). Zarzuciłem plecak, włączyłem stoper i ruszyłem. Postanowiłem nadrobić ile się da na płaskich odcinkach by po wejściu w górę nieco zelżyć tempo (o zawodności tej metody miałem się wkrótce boleśnie przekonać - jej skutki do teraz oglądam na swoich palcach u nóg) i szybkim krokiem ruszyłem Ścieżką pod Reglami. Szybko doszedłem do wylotu doliny Strążyskiej i tu pierwsza niespodzianka - szlak na Giewont przez przełęcz na Grzybowcu był zamknięty "ja nie mogę tego mówić ale ludzie przechodzą" - powiedział ściszonym głosem kasjer w okienku więc w nerwach że nie wszystko układa się po mojej myśli ruszyłem szybko w górę. Na polanie Strążyskiej, skąd widać już Giewont (tym razem we mgle)skręciłem na czerwony szlak i tempo marszu z każdym krokiem zaczęło spadać. Chciałem być za sprytny. Do tego wyszło słońce i zrobiło się wilgotno i parno. Nie pozostawało mi nic innego jak "dostosować prędkość podróży do warunków panujących na szlaku" i swoim normalnym tempem podchodzić i podchodzić i podchodzić ponieważ szlak czerwony niemal aż pod sam Giewont pnie się dość stromymi podejściami gdzie nie ma zbyt wielu płaskich odcinków na oddech i ulgę dla zbolałych mięśni. Szedłem więc dostając coraz częściej zadyszki, przystając dla złapania oddechu, potem starałem się nie forsować tempa i złapać równy choć wolny rytm. To też nie zdawało egzaminu. W końcu zaczęło mi się kręcić w głowie - lekkie zawroty ale nigdy dotąd czegoś takiego nie miałem - kolejne postoje były poświęcone złapaniu koncentracji i jako takiego pionu bo już zaczynałem się chwiać.
Na przełęczy w Grzybowcu siadłem na kamieniu i zacząłem uważniej wsłuchiwać się w swój organizm. Eskapada była wariacka, bez żadnej aklimatycacji, bez żadnej przebieżki pod halach tylko od razu w górę, ciśnienie na wysokości zaczęło robić swoje, w głowie szumiało, oddech się spłycał, do tego nerwy, że nie zdążę wrócić przed zmrokiem i mimo, że naprawdę rozważałem zejście faktycznie oszukiwałem samego siebie. Chciałem i czułem, że mogę dojść na szczy,t pewnie trochę wolniej, dłużej ale podskórnie byłem pewien, że uda mi się. Pełen obaw ale i nadziei szedłem ostrożnie dalej, krok za krokiem racjonalnie gospodarując siłami, szedłem czujnie jak świeżo upieczony emeryt na swój pierwszy spacer po zawale serca. Słuchałem oddechu, słuchałem szumu w uszach, łapałem ostrość na poszczególnych kamieniach i systematycznie nabierałem wysokości. Wtedy na szlaku pojawiły się pierwsze płaty śniegu. Poczułem lekkie mrowienie w żąłądku - zaczyna się robić coraz niebezpieczniej. Śnieg był lekko zmrożony z wyraźnie wydeptaną ścieżką ale z góry zaczęły napływać chmury, wiatr powiewał złowieszczo, widoczność zaczęła się pogarszać i ogólna atmosfera wokół "wyraźnie siadła". Konsekwentnie ignorowałem wszystkie niepokojące sygnały i uparcie szedłem naprzód. Śnieg to pojawiał się to znikał, panorama ograniczała się do jakichś 50 metrów na szczęście ścieżka była wyraźna więc szedłem z coraz bardziej naprężonymi nerwami. Kiepsko się tak idzie, nie ma człowiek czasu by rozejrzeć się wokół, popatrzeć na szczyty, rozkoszować się samotnościa i ciszą ( taka cisza w bezwietrznej mgle dotyka cię niemal cieleśnie wolno przetaczając się wokół jakbyś był otoczony białymi kurtynami, jakby przyroda igrała z twoim strachem urządzając sobie spektakl twoim kosztem bawiąc się w upiorne "akuku") Szedłem przytulony do ścian Siodłowej Turni pnąc się po kamieniach na przełęcz Kondracką mając nadzieję że za chwilę zobaczę choć zarys szczytu ale wciąż widziałem tylko mgłę i chmury. Starałem się po prostu iść i gdy wreszcie osiągnłem przełęcz (z pokaźnym płaszczykiem śniegu)i wciąż nie widziałem choćby śrubki na krzyżu nie było mi do śmiechu. Z jednej strony byłem zmęczony i lekko zdegustowany ale z drugiej wiedziałem że jeszcze tylko łańcuchy i będę zaraz pod krzyżem - to zaraz trwało dobre pół godziny. Na szlaku śnieg mieszał się z osypujacymi kamieniami, nogi miałem jak z waty bardziej z nerwów niż ze zmęczenia, w głowie mi szumiało lecz gdy wreszcie zobaczyłem żelazne szare pręty wszystko odpuściło. Świat też nagle pojaśniał. Zza chmur wyszło słońce (co za kicz) rzuciłem plecak i zabrałem się do pstrykania zdjęć. Chmury przelewały się nade mną, pode mną wokół mnie odsłaniając i zasłaniając słońce i na koniec urządziły mi piękny spektakl z efektem Brockenu z krzyżem w roli głównej.
("Wśród taterników istnieje przesąd, mówiący, że człowiek, który zobaczył widmo Brockenu, umrze w górach. Wymyślił go w 1925 roku i spopularyzował Jan Alfred Szczepański. Ujrzenie zjawiska po raz trzeci "odczynia urok", co więcej – szczęśliwiec może się czuć w górach bezpieczny po wsze czasy".- podaje Wikipedia)
Wreszcie mogłem spokojnie usiąść i zjeść prince polo popijając herbatą z termosu. Sam na wielkiej górze, dłubiąc butem w nosie Śpiącego Rycerza.
Wróciłem żółtym szlakiem przez Dolinę Małej Łąki. Po drodze minąłem ciemnogranatowego ślimaka i wcale mu się nie śpieszyło. Do hotelu wróciłem po zmroku i zdążyłem nawet kupić piwo przed zamknięciem sklepu. Piwo rozpiłem na balkonie i zanim poszedłem spać porządnie rozmasowałem nogi.

niedziela, 13 maja 2012

ZAWRAT 5:28:44,97

Poszedłem, zdobyłem, wróciłem. Spalić twarz na Zawracie - bezcenne. Nie przez słońce lecz przez śnieg. Ostatnie podejście tuż za Zmarzłym Stawem pokonałem w większości na czworakach, twarzą w twarz ze śniegiem, otulony białą pierzynką zimna podczas gdy w plecy wściekle prażyło słońce z bezchmurnego nieba a po karku spływającym potem hulał wiatr. Jeszcze nigdy nie podchodziło mi się tak niewygodnie, tak ciężko, tak mozolnie. Szedłem po śladach zostawionych na śniegu - nie miałem oczywiście ani raków ani kijków. (dlaczego? dlaczego ? bo wcale nie miałem w planach takich długich eskapad, myślałem dojdę sobie do Stawu Gąsienicowego, posiedzę, wypije piwko w Murowańcu i wrócę przez Rusinowa Polanę do Zakopanego ale w miarę podchodzenia rósł mój apetyt, pogoda dopisywała, palce za bardzo nie przeszkadzały więc lazłem coraz wyżej, mimo śniegu mimo coraz większej stromizny, no i nie byłem sam i to dodawało mi otuchy) Podejście z każdym krokiem stawało się coraz bardziej strome i rosło jak nasz dług publiczny. Więc szedłem od punktu do punktu - byle do tych dwóch kamieni, byle do tego dołka w śniegu, jeszcze dwa kroki, jeszcze jeden, jednak wszystkie kombinacje brały w łeb, co chwila musiałem przystawać i czekać na wyrównanie oddechu - to była namiastka walki z górą;samotny człowiek wobec bezwzględnej siły natury. Przede mną szło dwóch ludzi i teraz już rozumiałem dlaczego widziałem ich częściej stojących niż idących. Pełzłem jak Syzyf z kamieniem i wydawało mi się już nigdy nie dojdę do tego niebiańskiego prześwitu gwarantującego odpoczynek Podpierałem się rękami i tak przyduszony do ziemi w wielkiej pokorze jak pokutnik idący do Ziemi Świętej szedłem z modlitwą i przekleństwem na ustach. Przełęcz się zbliżała, nie było wątpliwości ale bardzo wolno jakby celebrowała i przedłużała ostateczny moment wstąpienia. Gdy wreszcie skończył się śnieg zaczęły się skały i sypkie kamienie i znów trzeba było uważać i iść pochylonym, chwytać ostre krawędzie przemokniętymi rękawiczkami (zimą nie da się wejść na Zawrat wytyczonym szlakiem ponieważ jest przysypany i można zapomnieć o łańcuchach, idzie się tzw Starym Zawratem czyli dnem Zawratowego Żlebu). Aż w końcu wszedłem, zawiał wiatr znad doliny pięciu stawów, zawyły z radości zmęczone mięśnie, zaszkliły się rozpromienione oczy. Znów się udało. Tracę coś ważnego, tracę cierpliwość tracę jasność spojrzenia rzucam się na coś bez świadomości konsekwencji. Czasem pobieżnie skalkuluję koszta ale w ostatecznym rozrachunku cena jest o wiele wyższa. Tym razem się udało. Nie spadłem, nie zjechałem na tyłku w dół ośnieżonym wzgórzem a w nagrodę zjadłem pyszną szarlotkę w pustej niemal Piątce. Ogólny bilans dodatni - naładowane akumulatory, więcej krajobrazów w przechowalni pamięci, wejście wiosenne nowym wariantem zrobione i teraz gdy pisze te słowa skóra z twarzy już mi całkiem zeszła i nie jestem już czerwonoskórym pozorantem dla psów. Było fajnie, było wariacko, nieodpowiedzialnie i głupio - szczególnie podczas zbiegania w dół Doliny Pięciu Stawów po nietkniętym stopą lekko zmrożonym śniegu. Poza jakimikolwiek ścieżkami, poza jakimkolwiek poczuciem przyzwoitości, poza jakimikolwiek względami bezpieczeństwa - mała ciemna kropka tocząca się w dół ośnieżonym zboczem. Nikt mnie nie widział, nikt mnie nie krytykował i nikt by mi nie pomógł gdybym wpadł głębiej niż przypuszczam. Słońce, śnieg, pustka,pot i pierwotna radość , czysta jak krajobraz rozciągający się wokół.

niedziela, 29 stycznia 2012

5OLGA

Dzisiaj obchodzi półwiecze swego istnienia - mam prawie wszystkie jej książki. Widziałem ją na żywo i na telewizyjnie. W dredach i w języku (przepraszam za przejęzyczenie, oczywiście w jeżyku), w spodniach i w spódnicy, w kawiarni i na ulicy. Mam dwa autografy - niedospanych nocy nie przeliczę. Ulubiona książka - oczywiście "Dom dzienny, dom nocny" na spółkę z "Biegunami". Ulubione wspomnienie - deszczowa wyprawa po bezdrożach Krajanowa w poszukiwaniu domu autorki zakończona fiaskiem.
Niniejszym życzę wszystkiego najlepszego - i oby każda kolejna książka była lepsza od poprzedniej.
P.S. Zamiast laurki koncert na pięćdziesiąt palców


czwartek, 12 stycznia 2012

Opowiadanie na dobranoc (100)

Julio Cortazar

C I Ą G Ł O Ś Ć P A R K Ó W

Zaczął czytać tę książkę parę dni przedtem. Przerwał z powodu pilnych spraw i otworzył znowu, wracając pociągiem na wieś; z wolna wciągał się w wątek, w rysunek postaci. Tegoż popołudnia, po napisaniu listu do pełnomocnika i przedyskutowaniu z rządcą kwestii dzierżaw, wrócił do niej w ciszy swojego gabinetu, wychodzącego na dębowy park. Zagłębiony w ulubionym fotelu, plecami do drzwi, żeby mu nie przeszkodziło ewentualne pojawienie się jakiegoś intruza, lewą ręka raz i drugi gładząc zielony aksamit, zabierał się do ostatnich rozdziałów. Jego pamięć bez wysiłku zatrzymywała imiona i obrazy bohaterów, atmosfera powieści ogarniała go prawie od razu. Niemal perwersyjnie rozkoszował się świadomością, iż każda linia odrywa go od tego, co go otacza, że głowa jego wygodnie spoczywa na aksamicie oparcia, że papierosy leżą w zasięgu ręki, że za oknami tańczy powietrze popołudnia pod dębami. Pochłonięty ponurym dylematem bohaterów, śledząc słowo po słowie konkretyzujące się, nabierające kolorów obrazy, był świadkiem ostatniego spotkania w góralskiej chacie. Pierwsza, nieufnie się rozgladając, weszła kobieta, teraz nadchodził kochanek, twarz miał zranioną od uderzenia gałęzi. Czule tamowała mu krew pocałunkami, ale oganiał się od jej pieszczot; nie po to tu przyszli, aby powtarzać ceremoniał namiętności, skrywanych pod osłoną zeschłych liści i odludnych ścieżek. Sztylet grzał się na jego piersiach, w których pulsując czaiła się wolność. Zdyszany dialog biegł przez stronnice niby strumień węży i czuło się, że wszystko zdecydowane jest od dawna. Nawet te pieszczoty, które związywały ciało kochanka, jakby chciały odwieść go, powstrzymać, rysowały ohydnie kształt tamtego ciała, które należało zniszczyć. Nic nie zostało zapomniane: przejścia na skróty, przypadki, ewentualne omyłki. Począwszy od tej chwili każda sekunda miała swoje zadanie, swój dokładnie wyznaczony plan. Wspólne bezlitosne powtarzanie go przerywano na sekundę, by ręka mogła pogłaskać policzek. Zapadł zmrok.
Nie oglądając się już na siebie, ściśle związani zadaniem, które ich oczekiwało, rozstali się znowu na progu chaty. Ona miała iść ścieżką wiodącą na północ. Z przeciwległej ścieżki on na chwile zawrócił, by spojrzeć na nią, biegnącą z włosami w nieładzie. Po czym i on pobiegł, kryjąc się za drzewa, za krzaki, aż do chwili, gdy w fiołkowym świetle zmroku dojrzał topolową aleję wiodącą ku domowi.Psy miały nie szczekać i nie szczekały. Rządcy miało nie być i nie było. Wbiegł po trzech stopniach, które prowadziły do sieni, i wszedł do domu. Poprzez uderzenia krwi tętniące mu w uszach, słyszał słowa kobiety: najpierw pokój błękitny, potem galeria, potem wyłożone dywanem schody. Na górze dwoje drzwi, w pierwszym pokoju nikogo, w drugim nikogo, potem drzwi do salonu - a wtedy sztylet w rękę, światło wielkich okien, wysokie oparcie fotela wybitego zielonym aksamitem, głowa człowieka czytającego w fotelu książkę.

niedziela, 8 stycznia 2012

nazajutrz


Świat był tak samo pusty jak przed rokiem
mokre ulice posypane siwizną konfetti błyszczały jak świeżo pomalowany płot
słońce wzeszło raźno na nieboskłon
staruszkowie wzeszli raźno do świątyń
pijaczkowie do Żabek
a dzieci tylko smutno patrzyły
na śnieg, którego nie przyniósł św.Mikołaj