Moje zdjęcie
Ma rude włosy, zielone oczy i piegi. Jego matka zmarła gdy miał 35 lat. Ojca nie poznał nigdy. Urodził się późno w nocy w szpitalu z czerwonej cegły. Gdy widzi przestraszoną twarz Franza Kafki ogarnia go smutek. Chciałby wieść spokojne i harmonijne życie a ludziom, których spotka dawać tylko radość, szczęście i dobro. Zawsze, gdy to tylko możliwe, siada nocą na brzegu jeziora i patrzy w okna domu gdzie po raz pierwszy pocałował ukochaną.Ceni szczerość i odwagę. Ma już więcej lat niż Chrystus więc świata nie zbawi...

wtorek, 4 sierpnia 2009

AUTOSTOPEM DO "SŁAWY"


Kilka dni wcześniej dostałem SMS-a z namiarami na casting w stolicy. Komórke nastawiłem brawurowo na godzinę piąta trzydzieści zasypiając z mocnym postanowieniem dotarcia do Warszawy stopem. O ile oczywiście nie spadnie rzęsisty deszcz. Deszcz spadł ale nie rzęsisty tylko rzadziutki co przypięczętowało ostatecznie decyzję o rezygnacji z transportu biletowanego i zdanie się na łaskę i niełaskę przypadkowych kierowców.



DOM - RONDO SOLIDARNOŚCI

Świat dopiero budził się do życia przemywając zaspaną skorupę zacinającą mżawką. Wstałem po pierwszym dzwonku budzika. Bez namysłu poszedłem do łazienki i wskoczyłem do wanny. Odkręciłem kurek z wodą i powoli zacząłem się budzić. Ciepła woda łagodnie pobudzała zaspane ciało do czekających wyzwań. Po minucie zacząłem otwierać oczy, po dwóch mydliłem gąbkę, po trzech myłem głowę (golenie przezornie odbębniłem wczoraj wieczorem) i po kilku minutach dumny, niczym bohater filmu Barei, stanąłem nad gorącym kubkiem kawy, wykąpany, z pianką rzuconą na włosy, obudzony i gotowy do podróży. Pozostało "rzucić śluga na wary" i w drogę. Rzuciłem i ruszyłem. Minąłem rozsypujący się śmietnik, wywietrznik schronu przeciwatomowego, tory tramwajowe i wszedłem do Jubilata kupić bilet na autobus. Ostatnim razem gdy jechałem na wylotówkę dorwały mnie kanary więc solennie sobie obiecałem, że w tym jedynym przypadku zawsze będę miał przy sobie bilet. Niestety biletów w sklepie nie było. Poszedłem więc na przystanek bacznie przypatrując się ludziom czekającym na autobus. Ale na przystanku zamiast ludzi centralnie przed ławeczką spokojnie spoczywał wielce promienisty "paw". Jego "skrzydła" sięgały plastikowych, przezroczystych ścian i niemal wylewały się na ulicę. Jeśli chciałeś spojrzeć na rozkład jazdy nie sposób było w niego nie wdepnąć. Ostrożnie, by nie zbezcześcić zwłok "martwego ptaka", sprawdziłem autobusy i szybko wycofałem się pod kościół zapalając papierosa. Każda następna osoba podchodząca do rozkładu jazdy wykonywała ten sam gimastyczno-akrobacyjny taniec. Pierwszą była kobieta - ciemne włosy, ciemna podkoszulka, jasna płócienna torba na ramieniu, po niej trzech meneli, jeden z zabandażowaną ręka, drugi z reklamówką, trzeci nieszczególny, przykucnęli sobie pod murkiem, potem nadszedł gostek w biało-zielonym polarze z kapturem i w okularach oraz ubrana w biało-czerwony fartuch fertyczna staruszka o wyglądzie niemieckiej guwernantki. Nikt nie wyglądał podejrzanie a jednak czułem, że coś nie gra. Najbardziej denerwowała mnie trójka meneli choć oni na pewno nie byli kanarami - nie byliby w stanie sprawdzić biletu. Coś wisiało w powietrzu.
Na zakręcie pojawił się autobus i wszyscy podeszli do krawędzi jezdni. Podjechało 53 i niestety...



RONDO SOLIDARNOŚCI - CMENTARZ NA DOŁACH

... moje przeczucie mnie nie myliło. Gdy zamknęły się drzwi Misio w pasiastym polarze i niemiecka guwernantka wyjęli indentyfikatory i gromkim "proszę przygotować bilety do kontroli" sterroryzowali cały autobus.
Na te słowa zawsze kamienieję, wbijam wzrok w jeden punkt i szybko kombinuję strategię obrony powtarzając w pamięci wymyślone naprędce imię i nazwisko. Czasem nie zdążą do mnie dojść ale o tej porze w autobusie było niewiele ludzi dlatego wiedziałem, że dojdzie do konfrontacji. Wbrew pozorom gorsi są ci spokojniejsi - agresywnych i namolnych zbywam i olewam a jeśli za bardzo podskakują to opieprzam, poza tym w takiej sytuacji zawsze mam za sobą cały autobus. Ci byli spokojni i kulturalnie sprawdzali kolejnych pasażerów. Do mnie podeszła niemiecka guwernantka. Najważniejsze - pomyślałem - cały czas przytakiwać, zgadzać się na wszystko, ciągle powtarzać, że nie mam pieniędzy i dokumentów i pamiętać fikcyjne dane.
- Bilet proszę!
- Nie mam - odpowiedziałem szybko nie patrząc jej w oczy
- To będzie mandat.
- Nie mam pieniędzy.
- Może pan uiścić na miejscu.
- Nie mam ani grosza.
- Jakiś dokument tożsamości?
- Nie mam...
- Jak to? Tak bez dokumentów i pieniędzy pan jedzie?
- Ja tylko dwa przystanki.. tu na cmentarz...
- To jakiś telefon do rodziców lub kogoś kto może potwierdzić pańską tożsamość?
Tu mnie zaskoczyła niemra jedna niemal zupełnie. Takiego tekstu od kanara jeszcze nigdy nie słyszałem.
- Rodzice nie żyją.
- A żona ? - na ręku miałem obrączkę więc nie było sensu zaprzeczać.
- Wyjechała do Anglii, do pracy - w ostatnim momencie przyszło mi to do głowy.
- To będziemy musieli wezwać straż miejską ... - i dramatycznie zawiesiła głos.
- Trudno... - i smutno zawiesiłem głos.
Zawsze tak robią, mendy jedne! Liczą, że człowiek się złamie ale nie miałem nic do stracenia więc szedłem w zaparte. Mijały kolejne sekundy i czułem, że zyskuję przewagę a ona rozpaczliwie szuka argumentów.
- Pan pewnie wsiadł przy Jaracza?
- Nie przy kościele.
- Ja wsiadłam przy kościele.
- Wiem, z tym panem w pasiastej bluzie.
- Czemu pan nie kupił biletu?
- Nigdzie nie mieli.
- A u kierowcy?
- Ja tylko dwa przystanki... - i urwałem w połowie zdania zawieszając głos. Znów minęło kilka sekund.
- I co ja mam z panem zrobić? - w tym momencie było już po wszystkim. Guwernantka odpuściła choć sama jeszcze o tym nie wiedziała. Nieświadomie okazała słabość i choćby teraz próbowała różnych sztuczek wiedziałem, że jestem już wolny.
- Mogłabym zawieźć pana na krańcówkę i wezwać Straż Miejską - próbowała do końca.
- Oczywiście, że pani może - potwierdziłem skwapliwie zastanawiając się ile jeszcze przystanków przegada.
- Ludzie do pracy jeżdżą a taki bez biletu - w sumie to ją rozumiem. Poświęciła mi tyle czasu i energii a nie zarobiła na mnie ani grosza. Dojeżdżaliśmy do przystanku więc zacząłem szykować się do wyjścia dając jej jednoznacznie do zrozumienia że rozmowa skończona.
- Żeby mi to było ostatni raz- rzuciła groźnie
- Oczywiście - odpowiedziałem jej rozbrajającym uśmiechem i wysiadłem.


CMENTARZ NA DOŁACH - IMIELNIK NOWY

Jak tylko wsiadłem w sześćdziesiątkę od razu podszedłem do kierowcy i kupiłem bilet aż do krańcówki. Wysiadłem na asfaltowym placyku i ruszyłem na grzbiet mojej autostopowej Golgoty. Mżyło. Samochody zjeżdżały z gwizdem a ja szedłem spokojnym krokiem śpiewając pod nosem żołnierskie szlagiery typu "Maszerują chłopcy.." czy "O mój rozmarynie". Zawsze czuję delikatne mrowienie serca gdy dochodzę na miejsce i zaczynam machać. I tak było tym razem. Nieświadomi niczego kierowcy mijali mnie podchodzącego miarowym krokiem pod górę, "czarodziejską górę" ?, szczyt ?, zwieńczenie marzeń i snów ?, w każdym razie początek nowej podróży. Miejsce choć ładnie położone - przede mną długa prosta, za mną podjazd - nie było zbyt szczęśliwie wybrane. Kierowcy po wspinaczce po górę i stopniowym nabraniu prędkości niechętnie pociskają na hamulec. Ale ja niestety zawsze wybieram odludne miejsca - potrafię przejść kilka kilometrów by uznać, że wreszcie mogę się zatrzymać. Poza tym nigdy nie chodzi o to by szybko pokonać trasę lecz raczej o to by chłonąć ją jak najmocniej, najpełniej i najgłębiej.



IMIELNIK NOWY - GŁOWNO

To był chyba fiat a za kierownicą siedziała spóźniona farmaceutka goniąca do apteki za rzeką Mrogą. Miała czarne, krotko ostrzyżone włosy i źle zamaskowany pryszcz na prawym policzku. Poza tym ciągle się śmiała i sama nie wiedziała dlaczego się zatrzymała - no bo w końcu jest kobietą i "tyle się słyszy o tych morderstwach". Podczas rozmowy rozpracowywaliśmy temat radia - otóż pani farmaceutka swego czasu miała jakieś dziwne radio podłączane do zapalniczki, które "nie stykało i gubiło fale", wszystkie oprócz najmocniejszego radia niepodległej Rzeczypospolitej mianowicie Radia Maryja. Ponadto Radio Maryja zawsze grało o wiele głośniej niż inne stacje więc gdy fale gdzieś się gubiły, styki nie stykały nagle samochód wybuchał dźwiękiem nabożnej litanii w niezdefiniowalnej tonacji, podniesionym głosem staruszka zza ściany wschodniej, lub łagodnym i kojącym szeptem Ojca Dyrektora. A że trudno podczas jazdy manipulować przy kabelkach pani Farmaceutka przez wiele kilometrów była zmuszona wysłuchiwać narzekań na "tych liberałów co to Boga w sercu nie mają tylko szatana" , na Owsiaka co to "deprawuje młodzież, malwersuje ogromne kwoty pieniędzy i odciąga młodzież nie tylko od kościoła ale także od świętowania kolejnych rocznic Powstania Warszawskiego organizując w tym czasie Przystanek WOODSTOCK zapraszając tam tego agenta Wałęsę"



GŁOWNO - ŁOWICZ

Nie znam jego imienia ale wyglądał jak z turystycznego folderu promującego dwutygodniowe wczasy n Krecie - wysoki, uśmiechnięty, pewny siebie, jasna karnacja rzeźbiona wiatrem, jasne, niemal płowe włosy, lekkie zakola i pewny głos jasno precyzujący wypowiadane myśli. Słuchał Pavarottiego.Pewnie wielu ludzi w wielu samochodach słucha klasyki ale ten facet był dopiero drugim człowiekiem, w którego samochodzie usłyszałem coś innego niż dyskotekowa łupanka, litewskie pieśni religijne czy hip-hop.Siedział za kierownica swego Audi i wcale nie poganiał. Jechał do Płońska więc wysadził mnie przy skręcie na Ruszki - drodze, którą tyle razy przemierzałem wracając z Łodzi na Mazury.



ŁOWICZ - SOCHACZEW

Kierowcy TIR-ów są z natury pogodni, pogodzeni z losem i ograniczeniem prędkości do dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Spokojnie jadą polskimi koleinami co cztery i pół godziny robiąc pauzę. Siedzą wyżej niż reszta kierowców i mają stoicki spokój. Niby są w pracy, niby gonią ich terminy a jednak dają się nieść nieśpiesznemu prądowi życia na drodze. Dłużej niż inni wyprzedzają, siedzą w miękkich, wygodnych fotelach i często rozmawiają przez CB-radio. Mają więcej lusterek w samochodzie i butle gazową, przy której na postoju gotują herbatę lub smażą jajecznicę z sześciu jaj na boczku i cebuli. Mają czas by rozliczyć swoje życie i zdać rachunek sumienia przed Bogiem, jeśli w niego wierzą.
Podczas długich, bezsennych nocy patrzą w zdjęcia swoich ukochanych ukradkiem ocierając łzy.



SOCHACZEW - TERESIN

Stanąłem na drugim rondzie obwodnicy Sochaczewa, tuż obok stacji benzynowej, na krótkim odcinku pobocza. Dalej ciągnęły się ekrany dźwiękoszczelne więc uwięziony między benzyną a plastikiem rozpocząłem machanie. Po chwili ze zgrozą stwierdziłem że w tej wąskiej kiszce nie zatrzyma się żaden TIR - po pierwsze dlatego, że jest za wąska i za krótka a po drugie, że zatarasowałby zjazd z ronda. Tymczasem deszcz jakby przybrał na sile i zaczęło raźniej powiewać. Samochody musiały tu zwalniać więc moglem dokładnie przyjrzeć się ludziom - wszyscy, bez wyjątku patrzyli na mnie z jakąś taką bezwstydnie nieukrywaną wyższością - oto oni w ciepłym zaduszku swoich wypielęgnowanych aut podróżują jak cywilizowani Europejczycy a na poboczu stoi zamierzchły relikt zacofanej epoki - no niemal mamut. Zawsze mam takie poczucie, że ci którzy się nie zatrzymują patrzą na mnie jak na wariata - "że też mu się chce w taki deszcz sterczeć na takim wygwizdowie, w taka pogodę i machać rozpaczliwie rękami". Ale oczywiście nadal machałem... machałem...machałem i kombinowałem czy nie przejść do zjazdu na centrum gdy na pobocze zjechał TIR z wielkim napisem Tesco. Za kierownicą siedziała kobieta. Nie wiem jak miała na imię ale nazwę ją Natalia. A więc pani Natalia ubrana w ciemna bluzę i sweterek narzucony na plecy na stałe mieszka w Rzymie. Do tej pory jeździła po Europie a teraz postanowiła pojeździć po Polsce. "By zdobyć trochę doświadczenia, bo kto nauczy się jeździć po Polsce a w szczególności po Warszawie i to samochodem ciężarowym to i na księżyc dojedzie". Pani Natalia była niezwykle ciepłą osobą - zupełne zaprzeczenie typowych kur domowych i zwykłego polskiego narzekania na drogi, rząd ludzi itp. Poza tym nosiła okulary i nie wierzyła w GPS. Pogadaliśmy trochę o typowych zachowaniach podczas brania na stopa - w końcu obie strony ryzykują niemal tyle samo - kierowca i pasażer.
Gdy zamknąłem drzwi i znów poczułem asfalt pod stopami nagle zdałem sobie sprawę z istotnego faktu, co ja tu robię przecież mam już prawie czterdzieści lat i telepię się po drogach jak jakiś włóczęga w czasach Wielkiego kryzysu za chlebem, przecież powinienem już być co najmniej inżynierem na stanowisku, rozbijać się służbową furą w drodze do swojej daczy nad jeziorem
a potem zapytałem sam siebie czemu ludzie zabierają mnie w podróż bo ja gdy się zatrzymuję przy autostopowiczach niejako spłacam dług zaciągnięty u innych kierowców, a oni? z litości nad wychudłym prawie czterdziestolatkiem rozpaczliwie machającym w sinej mżawce?



TERESIN - JANKI

Młody wilczek polskiego biznesu zahamował z piskiem opon. Dokładnie ogolony, pachnący, przebojowy i wygadany, kończył jeść kanapkę kiedy otwierałem drzwi jego ciemnej audicy. Miał coś trochę ponad dwadzieścia lat i mimo garnituru wyglądał nadal chłopięco. Jechał do Janek a więc to był już kres mojej podróży stopem. Za chwil kilka zobaczę strzelistą iglicę daru narodu radzieckiego dla narodu polskiego i stanę na warszawskim bruku. Wilczek pruł jak na wilczka przystało. Nie wyprzedzał na trzeciego bo drogi były już zbyt wąskie ale mimo to kilka razy mocniej ścisnąłem klamkę. Wilczek skończył polibudę i generalnie opowiadał o swoich wojażach stopem - we Włoszech próbował kupić hasz od kumpla policjanta, we Francji zbierał winogrona, w Niemczech czyścił deski surfingowe a w Czechach wydawał wszystkie zarobione pieniądze na "wino, kobiety i śpiew".



JANKI - OKĘCIE

Tu mój zmysł podróżnika zaczął mnie już powoli zawodzić. Zamiast do darmowego autobusu Ikei na Okęcie wsiadłem do tego jadącego do Pruszkowa. Na szczęście kierowca był uprzejmy i pozwolił mi wysiąść na środku trasy. Wróciłem pędem przez dziurę w siatce ale następny darmowy miałem dopiero za godzinę. Było piętnaście po jedenastej. Szkoda, gdybym się nie zaczytał istniała szansa, że przed południem doturlałbym się do studia, a tak stanąłem na przystanku i marnowałem zaoszczędzony czas. Przystanek był na żądanie, na stacji obok nie było biletów więc wszystko układało się według warszawskiego, czarnego scenariusza. Autobus przyjechał po dwudziestu minutach. Zaczął hamować dopiero gdy machnąłem ręką. Kierowca, chociaż wyrozumiały nie miał wydać więc przepłaciłem bilet do Okęcia.



OKĘCIE - MOST PONIATOWSKIEGO

Na krańcówce wsiadłem w tramwaj numer siedem i czytając "Niewiarygodną i smutną historię niewinnej Erendiry i jej niegodziwej babki" dojechałem do mostu Poniatowskiego. Przepiękny jednak to most - i tyle tu filmów nakręcili. Gdy wysiadłem na przystanku i zapytałem stojącego chłopaka gdzie jest ulica Ludna ten o mało nie dostał zawału. "Ale mnie pan przestraszył. Ludna jest między tamtymi wieżowcami" i pokazał ręka dwa wieżowce - jeden nówka sztuka, jeszcze miał folię na kolumnach i drugi w budowie. "Ludna zaczyna się między nimi" powiedział i uśmiechnął się.
Gdy jestem w Warszawie zawsze staram się pytać o drogę albo emerytów albo ładne dziewczyny. Emerytów dlatego, że mam taką cichą nadzieję, że jak już mi powiedzą którędy mam iść to zaczną snuć wspomnieniową opowieść o tym jak to podczas Powstania Warszawskiego przemykali chyłkiem pod ostrzałem niosąc meldunek do kwatery dowódcy. A ładne dziewczyny... rzadko się trafiają, niewiele wiedzą i są strasznie zagubione a jednocześnie strasznie próbują pomóc i właśnie dla tych zagubionych spojrzeń je pytam.
Szybko doszedłem do Ludnej ale pod adresem wskazanym w SMS-ie nie było żadnego studia filmowego tylko Dzielnicowa Komenda Policji z policjantką w okienku.
"Studio filmowe jest na tyłach budynku" powiedziała wcale nie urzędniczym tonem. I rzeczywiście na tyłach obok salonu ze starymi meblami wisiał szyld Delta Studio. W środku na przestronnym korytarzu stały czerwone skórzane kanapy, na których siedzieli dumni aktorzy i dumne aktorki. Dumni do momentu kiedy nie staną przed kamerą. Podszedłem do stolika, wziąłem kartę i tekst. "Nadwrażliwość dziąseł najczęściej spotyka się..." - miał być lek na gardło jest pasta do zębów.
- Kto z państwa ostatni ? - rzuciłem w kierunku państwa aktorów.
- Tam przy drzwiach jest kartka - odpowiedział ktoś z końca sali.
Na kartce było dziesięć nazwisk. Dopisałem swoje i wyszedłem uczyć się tekstu. Na zewnątrz panowie robotnicy pracowicie układali kostkę brukową energicznie ryjąc ziemię młotami pneumatycznymi i tnąc kawałki kostki piłą do betonu. Lepszej atmosfery nie można było sobie wyobrazić. Casting to jak wizyta u dentysty skrzyżowana z losowaniem totolotka - stresujesz się przed wejściem a po wyjściu masz nadzieje, że wylosują ciebie.
Wchodzę do środka. Daję blondynce kwestionariusz, staję na kresce, rusza kamera i zaczyna się.
- Proszę się przedstawić - mówi blondynka więc jadę imię nazwisko, zainteresowania, udział w ostatnich reklamach, potem pokazuję profile, łapki - wewnątrz i na zewnątrz i uśmiech z ząbkami.
- Dziękuję - mówi Blondynka - Umie pan tekst?
- Tak - skłamałem.
- Podchodzi pan z głębi, tam od ściany, do tego kubika, kładzie ten przedmiot - podaje mi papierowe pudełko - staje pan i mówi prosto do kamery, naturalnym, ciepłym głosem, spokojnie, swobodnie, jakby mówił pan do kolegi.
- Ok - skłamałem powtórnie i cofnąłem się pod ścianę.
- Jest pan gotowy ? - spytała Blondynka.
- Tak - skłamałem po raz trzeci i zaczęło się.
-Kamera , proszę - najważniejsze to za dużo nie myśleć, uśmiechać się kiedy się da, i za dużo nie machać rękami. Ruszyłem. Do kubika doszedłem bez potknięcia, tekst wyjąkałem w miarę bezbłędnie ale i tak były dwa duble.
- Dziękuję bardzo - powiedziała Blondynka - Następny proszę.
Wyszedłem w stronę parku i usiadłem na ławce. Na placu zabaw bawiły się dzieci, biegały psy. Z dala dochodził stukot tramwai forsujących Wisłę. Zapaliłem...


WARSZAWA CENTRALNA - ŁÓDŹ FABRYCZNA

Usiadłem przy oknie tyłem do kierunku jazdy. Naprzeciw mnie ciocina matrona w spódnicy tuż za kolana, w rozepchniętym swetrze i Gazetą Wyborczą w ręku nerwowo przestępowała z nogi na nogę. Gdy wchodziłem do przedziału czekała dumna z faktu iż udało jej się zająć miejsce pewnemu młodzieńcowi o fizjonomii filozofa - cienkie okulary, wysuszona twarz, wyciągnięty sweter, spodnie przetarte na kolanach.
Wyjąłem Marqueza i położyłem na wąskiej półce pod oknem. Ruszyliśmy. Matrona przymknęła okno, zsunęła żaluzje i napuszona zabrała się do lektury gazety. Stukot kół narastał. Wagon monotonnie nabierał prędkości. Budynki ustępowały miejsca polom i drzewom. Chmury zlewały się z linią horyzontu. Zasnąłem. Obudziłem się tuż przed Widzewem i doprawdy nie poczułem żadnej ulgi, że wracam do domu - miasto Łódź nie nastraja do powrotów. Wysiadłem z wagonu i od razu poczułem, że wróciłem do miasta Łodzi. Po obsranym przez gołębie peronie włóczył się obdarty i śmierdzący kloszard lustrując śmietniki. Wszyscy dyskretnie omijali go szerokim łukiem. On ,co jest najzupełniej oczywiste, namierzył tylko mnie.
- Szefuniu, papieroska... - zagadnął upojnie uwodzicielską chrypą.
- Proszę - odburknąłem - ale żeby mi to było ostatni raz.
- Szefuniu - tamten nie wiedzieć czemu nagle zapałał do mnie nieskrywaną sympatią, oczy mu pojaśniały, tembr głosu się podniósł a cała jego sylwetka jakby wyszlachetniała - ja muszę tylko dojechać do Lublina a nie mam portfela. Ale to nic, dokumenty mam gdzie indziej - i głęboko zaciągnął się dymem.
- Nie, no gdzie - snuł dalej swą epopeję - dałem kumplowi portfel.
Odkaszlnął, splunął, rękawem wytrł usta i ciągnął dalej.
- Masz i kup flaszkę to się napijemy - zapaliłem i ja - a tam dwie stówy miałem i on poszedł, ale to nic, kupię sobie kredytowy i dojadę, ja w domu mam pieniądze tylko palić się chce, ja pana bardzo przepraszam, a on nie wraca, no przecież nie będę go szukał po dworcu, pies go jebał, za trzy godziny mam pociąg a palić się chce, nic do jedzenia, nic do picia a palić się chce, najgorzej to bez fajek, ja pana bardzo przepraszam, dziękuję uprzejmie, nic do picia , nic do jedzenia, pies go trącał...
Ruszyłem zostawiając za soba smutną historę niewdzięcznej przyjaźni. Minąłem postój taksówek i wsiadłem "nie dbając o bilet" wprost do 51, który właśnie odjeżdżał.



ŁÓDŹ FABRYCZNA - DOM

Szybko i bez większych emocji przejechał autobus pod kościół. Po "pawiu" zostało tylko wspomnienie w postaci tłustej plamy na szarym asfalcie. Przeszedłem ulicę i niespotkawszy nikogo doszedłem do klatki. Klucz jak zwykle przez chwilę się zacinał a potem już tylko stopnie w górę i drzwi wejściowe mieszkania. A za nimi... ale to już zupełnie inna historia.


(próbowałem w miarę wiernie opisać poszczególne etapy podróży jednak linearna stuktura moich wypocin w pewnym momencie zaczęła mnie już poważnie męczyć dlatego niektóre "etapy" urywają się nagle i są zawieszone w niedopowiedzeniach - nie napisałem jednak o najważniejszym o spotkaniu na Placu Konstytucji, podczas, którego spotkałem człowieka myślącego w podobny sposób o sztuce, filmach, aktorach jak ja. On jadł kaszę z mięsem i jakąś zupę, ja zapijałem kefirem kupioną kanapkę a między kęsami zgadzaliśmy się co do kondycji polskiego filmu i zamknięcia pewnego etapu wraz ze śmiercią Krzysztofa Kieślowskiego. Oprócz tego uznaliśmy, że polskie dzieci absolutnie nie potrafią grać przed kamerą, wymieniliśmy maile, i rozstaliśmy się w podziemiach Warszawy Centralnej. Pamiętam tylko, że miał niebieskie, pozbawione prawie innych barw tęczówki oczu i pracował w jakiejś korporacji. Uścisnęliśmy dłonie i każdy poszedł w swoją stronę)

1 komentarz:

sat pisze...

Szeptaku - ubawiłeś mnie w pierwszej części do łez, scena z guwernantką wspaniała, widać że umiesz świetnie odgrywać zaplanowaną rolę. Co z castingiem? Faktycznie urwałeś szybko, a to mnie ciekawi?