Moje zdjęcie
Ma rude włosy, zielone oczy i piegi. Jego matka zmarła gdy miał 35 lat. Ojca nie poznał nigdy. Urodził się późno w nocy w szpitalu z czerwonej cegły. Gdy widzi przestraszoną twarz Franza Kafki ogarnia go smutek. Chciałby wieść spokojne i harmonijne życie a ludziom, których spotka dawać tylko radość, szczęście i dobro. Zawsze, gdy to tylko możliwe, siada nocą na brzegu jeziora i patrzy w okna domu gdzie po raz pierwszy pocałował ukochaną.Ceni szczerość i odwagę. Ma już więcej lat niż Chrystus więc świata nie zbawi...

wtorek, 6 września 2011

Wschód słońca nad Tarnicą



Studnia - smukły,wyniosły, kościsty żuraw na tle gór - wyglądała jak szubienica.
widły diabła

Komórkę nastawiłem na drugą dwie.Gdy zadzwoniła za oknem padało. Ubrałem się i wyszedłem przed domek. Deszcz tylko mżył dlatego istniał ułamek nadziei, że wyprawa się uda. Dałem szansę naturze i zapaliłem przeczekującą fajkę. Natura jednak nie dała się zwieść. Chlusnęła mi w twarz podwójną dawką wody popędzoną silnym podmuchem wiatru - deszcz rozpadał się na dobre. Dopaliłem i wróciłem do środka.
Tak było niemal codziennie - deszcz, sine chmury, chłód i ponury krajobraz skąpany w granacie. Buty odmówiły posłuszeństwa i nabrały wody aż po języki. Ubrania zaszyły się wilgocią, więc dlaczego akurat dziś miałoby być inaczej? Dlaczego właśnie dziś miałoby zaświecić słońce? Tylko dlatego, że jakiś idiota z centralnej Polski wymyślił sobie rajd na szczyt w świetle porannych promyków? Olałem deszcz. Poszedłem do kuchni i nastawiłem wodę. Czekając na wrzątek zrobiłem dwa składańce i tak sobie kombinowałem w myślach:"Do Wołosatego mam jakieś czterdzieści kilometrów, czyli około godziny jazdy. Jak dojadę i nadal będzie padało mogę jeszcze z godzinkę posiedzieć w aucie. Jak nie przestanie to wrócę. A może trochę zelży...?" Tak sobie myślałem smarując chleb masłem a o szyby deszcz dzwonił letni. Zagotowała się woda, zalałem kawę i z parującym kubkiem znów wyszedłem przed domek. Nadal padało. Nadal wściekle padało i nie zanosiło się na przejaśnienie. Dopaliłem i wróciłem zdruzgotany. Zapakowałem termos i kanapki, zarzuciłem plecak i ruszyłem w deszcz. W deszcz, którego już nie było, który między wejściem mym i wyjściem łaskaw był się skończyć kulturalnie i niepostrzeżenie a na niebie, w które spojrzałem z niedowierzaniem, pojawiły się nieśmiało tu i ówdzie gwiazdy. "Boże, pomyślałem, czym sobie na to zasłużyłem, że tak oto bez uprzedzenia chmury rozgoniłeś dając mi iskierkę nadziei?" Odpowiedzi nie było, tylko ciemność stała się głębsza i wiatr powiał złowieszczo. Wsiadłem do samochodu i trzasnąłem drzwiami. Nie padało. Zjechałem z góry - nie padało. Minąłem Wetlinę - nie padało. Minąłem dziewięć lisów, w tym siedem żywych - nie padało. Minąłem zad jelenia chowający się w krzakach - nie padało. Minąłem tablicę z napisem "Uwaga jelenie", "Uwaga rysie" , "Uwaga niedźwiedzie" - nie padało. Minąłem zakręt na Wołosate i zobaczyłem czerwone światło lampy migające na końcu czarnej drogi. Zwolniłem. Nie padało. Czerwona lampa była coraz bliżej. Niby odwrócone wahadło przecinała ciemność oświetlając przydrożne zarośla i mokry asfalt. Nie padało. Byłem coraz bliżej i wtedy zobaczyłem człowieka w mundurze a za nim samochód z zielonym napisem. Zatrzymałem się i włączyłem awaryjne światła. Człowiek w mundurze podszedł od strony kierowcy i zatrzymał się. Opuściłem szybę.
- Dobry wieczór, Straż Graniczna, proszę dokumenty wozu i prawo jazdy.
A więc o to chodzi - szukają przemytników , kłusowników i licho wie kogo jeszcze.
- I dowód osobisty - dorzucił Strażnik. Nie pamiętam jego twarzy. Wydaje mi się, że miał wąsy. Wziął moje dokumenty i zaniósł drugiemu strażnikowi czekającemu w furgonetce.
- Dokąd pan jedzie? - zapytał gdy wrócił.
- Chcę wejść na Tarnicę i zrobić zdjęcia wschodzącemu słońcu - odpowiedziałem. Aparat leżał obok, na siedzeniu pasażera. Strażnik spojrzał i pokiwał głową.
- Skąd pan jedzie ? -zapytał
- Z Dołżycy. Mieszkam pod Łopiennikiem - znów pokiwał głową i tak jakoś wyczekująco stanął i lustrował mój samochód. Wysiadłem i obaj popatrzyliśmy w niebo. Gwiazd już nie było widać.
- Na wakacje - zagadnął strażnik.
- Tak - odparłem - córka lubi jeździć na koniach.
Rozmowa wyraźnie się nie kleiła. Przestąpiliśmy z nogi na nogę.
- A panowie tak całą noc ? - zagadnąłem.
- Taka służba - odpowiedział strażnik - czasem całe sześc godzin w siodle.
Drugi strażnik podał moje dokumenty przez szybę.
- W porządku, może pan jechać - powiedział.
- Dziękuję - odrzekłem - i spokojnej nocy.
Zamknąłem drzwi i odjechałem zostawiając ich w ciemności. Wjechałem do Wołosatego. Ciemność, żadnych lamp, budynki schowane w mroku, kontury drzew, cisza. Po prawej stronie tablica - "Ostatni parking przed wejściem do parku" - po chwili znak "zakaz wjazdu", domy po lewej, przystanek po prawej, drewniana budka i przekreślony znak "Wołosate". Zawróciłem na parking. Wysiadłem, założyłem plecak i ruszyłem. Ciemność, szum drzew. Idę przeglądając się w ciemnych ślepych, zamkniętych oknach cichych domów. Mijam budkę gdzie w normalnych godzinach można kupić bilet, skręcam w lewo i poprzez kładkę wchodzę na szlak. Słysze jak pod stopami chlupocze błoto. Już nawet nie staram się go omijać. Trzymam pion ostrożnie i twardo stawiając stopy. Mijam cmentarz i po kilku chwilach staję przed studnią. Cisza. Nie pada. Jest zbyt ciemno by zaglądać do środka. Mijam wyniosłego żurawia i ruszam przez łąki w kierunku ściany lasu. Woda chlupie, opadają krople rosy pomieszane z kroplami deszczu. Idę pomiędzy drzewa, w nieznane, w kolejny gąszcz tajemnych przejść, pagórków. Idę, ale idę szczęśliwy i szczęściem największym jest świadomość, że wszyscy inni jeszcze śpią i nim tu dojdą mnie już tu nie będzie.
Między drzewami, kątem oka, dostrzegam przefruwający kształt.Orlik krzykliwy przeleciał obok mnie w odległości może trzech metrów, ale w jego locie było tyle maestrii, godności i całkowitej obojętności na człowieka idącego ścieżką, że poczułem się jak zbyt mała myszka nie warta nawet spojrzenia szlachetnego ptak. Przeleciał bezszelestnie i wsiąkł między drzewa równie niespodziewanie jak się pojawił.
"Stąd po niebo wszystko twoje"

# # #

Skręcam w prawo, na żółty szlak. Po lewej stronie spoza chmur próbuje przedostać się słońce - bezskutecznie. Wiatr przestaje na moment wiać ale cisza nie zapada. Jakbym wędrował przez szklankę pełną mleka, spętany białym kaftanem delikatnej niewyczuwalnej mgły, widzę zaledwie na kilka metrów wokół. Jestem już blisko. W oddali majaczy zarys ogrodzenia. Wchodzę na kamienny taras i dokładnie w tym samym momencie zza chmur wyłania się słońce. Jest już wysoko nad horyzontem więc o widowiskowym efekcie nagłego wyskoku ponad linię szczytów nie ma mowy ale mimo wszystko natura okazała się być nader łaskawa nie skąpiąc mi promieni w czystej nieprzefiltrowanej przez chmury formie. Czym prędzej więc wyjmuję aparat i zaczynam pstrykać zdjęcia - oczywiście krzyż, krzyżyki wbite wokół płotu, słońce i zakończone fiaskiem próby z panoramami - chmury okazały swą niższość bezpardonowo zasłaniając wszystko poniżej lasu. Wieje. Białe kosmyki mlecznej mgielnej waty, spętane, skłębione, zaplątane w źdźbła traw łaskoczą kamienną pokrywę szczytu. Zjadam kanapkę, baton, popijam kawę. Wokół tylko biel - najwyżej położona izolatka dla psychicznie niedostosowanych. I bardzo dobrze - mgła tłumi jakiekolwiek odgłosy a gdy wiatr przestaje świszczeć namacalnie czuję gęstość ciszy. W takim "domu wariatów" mógłbym zostać na dłużej, na bardzo długo, aż do zupełnego "wyzdrowienia". Obchodzę szczyt. Dookoła pełno małych i dużych krzyży, niczym pole walki po przegranej bitwie. Majaczą pochylone kikuty rozczesując popychane wiatrem obłoki. Nie słychać już szczęku oręża, kości zostały uprzątnięte i dyskretnie zasypane, krew wsiąknęła w ziemię, trawa przykryła ślady kopyt, kamienie przysypały ślady po kulach armatnich. Szczyt został zdobyty.


# # # #

Zamykam termos, pakuję aparat, zakładam plecak i stawiam pierwszy krok w dół szlaku i wtedy nagle nadpływają chmury, słońce niknie w styropianie mgły, zapada szary poranek, i natychmiast robi się ponuro - kilkanaście minut w prezencie by móc cieszyć się bezbrzeżną samotnością mija - schodzę a za mną zasuwa się kurtyna z wiatru i chmur. Teraz wystarczy już tylko "na nowo ułożyć się z twarzą" i stawić czoło nadchodzącym "barbarzyńcom".

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Pięknie piszesz. Potrafisz naprawdę pięknie pisać.
Ala

szeptak pisze...

czuję się przyjemnie rozpuszczony
pozdrawiam