Moje zdjęcie
Ma rude włosy, zielone oczy i piegi. Jego matka zmarła gdy miał 35 lat. Ojca nie poznał nigdy. Urodził się późno w nocy w szpitalu z czerwonej cegły. Gdy widzi przestraszoną twarz Franza Kafki ogarnia go smutek. Chciałby wieść spokojne i harmonijne życie a ludziom, których spotka dawać tylko radość, szczęście i dobro. Zawsze, gdy to tylko możliwe, siada nocą na brzegu jeziora i patrzy w okna domu gdzie po raz pierwszy pocałował ukochaną.Ceni szczerość i odwagę. Ma już więcej lat niż Chrystus więc świata nie zbawi...

niedziela, 13 lipca 2008

Wschód słońca na Szczelińcu




Wszystko zaczęło się dzień wcześniej wieczorem - niezobowiązująca uwaga rzucona ot tak, w górskie powietrze i natychmiastowa decyzja - "Idę z tobą, tatusiu"
-Ale musimy wstać przed świtem - mówię nieśmiało,choć oboje dobrze wiemy, że decyzje dawno już zapadły i szkoda słów pustych tylko idę do kuchni i robię kanapki - dwie dla niej i dwie dla mnie. I nieszczęsne Kinderbueno, które rozpłynęło się w promieniach wschodzącego słońca i nie zostało skonsumowane.

Komórka podniosła mnie kwadrans po trzeciej. Cichutko wstałem ze skrzypiącego łóżka, włożyłem ciuchy i schodziłem do kuchni zaparzyć kawę gdy...
- Dlaczego mnie nie budzisz? - szept podszyty wyrzutem zatrzymał mnie przestępującego próg pokoju. "O wyrodny ojcze swej pierworodnej córy - jak mogłeś zwątpić w hart ducha i determinację swej pociechy"
- Nie wierzyłem, że wstaniesz - rzuciłem wstydliwie w ciemność pokoju.
- Zuch nigdy się nie poddaje - usłyszałem w odpowiedzi.
- Czekam na ciebie w kuchni - i zniknąłem za drzwiami. Gdy zalewałem wrzątkiem kawę do kuchni zeszła Weronka - i nawet sama założyła swoje znienawidzone górskie buty - byłem pełen podziwu. Zrobiłem jej Kubusia z wrzątkiem, wcisnąłem maślaną bułkę a sam wyszedłem na taras zapalić papierosa.


Nad polami unosiła się sina mgła wstydliwie chowając świeżo ścięte łany trawy.
- To co, idziemy? - usłyszałem za plecami jej wesoły głos.
- Tylko dopalę - odpowiedziałem ale myślami byłem już daleko wyżej.
Wróciłem do pokoju i zabrałem plecak.
- Idziemy - powiedziałem do niej.
- A możemy po kamyczkach?
- Możemy - i przeskakując z kamyka na kamyk z korzenia na korzeń nie dotykając ziemi, bo kto dotknie ziemi ten przegrywa, dotarliśmy do stóp schodów prowadzących na szczyt.
Sześćset czterdzieści kamiennych stopni pomiędzy skałami, wyniosłymi sosnami i rześkim powietrzem a na szczycie nagroda w postaci najpierwszego namaszczenia dziewiczymi promieniami powstającego z martwych boga Ozyrysa.
Ruszyliśmy i lekko, niczym górskie kozice, mknęliśmy wzwyż nie bacząc na ból kolan i mięśni. A gdy zrobiło się płasko i zaczęły się płotki otaczające schronisko zaczęliśmy biec by zobaczyć ten cud natury.

I stała się piękność nieziemska! I chóry anielskie do spółki z wiatrem zaśpiewały Te Deum grając na wystrzeliwanych ku nam promieniach. I pokłoniliśmy się górom skromnie i wstydliwie onieśmieleni nieziemskim blaskiem a wiatr zawył upiornie grając na kamieniach i naszych skurczonych w pokłonie ciałach. I trwaliśmy tak w zachwycie i oniemieniu permanentnym obmywani pierwszymi kroplami światłości wiekuistej patrząc jak rodzi się na oczach naszych świat i jak z mrocznej ciemności niebytu powstaje nowy, cudowny dzień.

2 komentarze:

sat pisze...

...piękne odczucia...

sat pisze...

Masz wspaniałą i dzielną córkę...zdjęcia zachwycają..pozdrawiam.